czwartek, 26 grudnia 2019

oczy, cz. II // 26122019

witajcie :) cholernie dawno już nie używałam tutaj tego słowa, kojarzyło mi się jedynie ze studiami, gdzie mówili Nam, że stawia Nas ono od razu ponad kimś. ja tak nie sądzę, ale trochę zajęło mi, by do tego dojść.

od razu chcę zaznaczyć kilka rzeczy na wstępie. po pierwsze, cholernie trudno pisze mi się ten post - jestem zmuszona odgrzebać rany sprzed kilku miesięcy, żeby porządnie Wam wszystko wytłumaczyć. po drugie, jest to ostatni post, który tutaj dodaję - nie jestem w stanie powiedzieć Wam, czy jest to OSTATNI post, czy ostatni post NA JAKIŚ CZAS - czas pokaże, ja sama tego nie wiem, nie jestem w stanie tego przewidzieć.

jakiś czas temu udostępniałam tutaj post zatytułowany oczy. teraz następuje jego kontynuacja.

jakiś czas temu, po trzech latach walki z chorobą psychiczną, zeszłam zupełnie z antydepresantów. uwolniłam się od leków, ale niestety nie uwolniłam się od choroby, która będzie się za mną ciągnąć całe życie. nie uwolniłam się też od pewnej osoby - siebie. wiem, jak cholernie głupio to brzmi, ale jest to prawda. nadal na moim ramieniu, jak szatan, siedzi mi pewna osoba, która nie pozwala powrócić do normalności, która niszczy, co popadnie - tą osobą jestem ja. ja, którą mam ochotę zakopać żywcem, bo nie pozwala normalnie żyć. i może poradziłam sobie z chorobą, przynajmniej z jedną z walk z nią, ale klaudia, która w tamtym czasie zaistniała, dalej istnieje, i dalej ze mną jest, dalej chodzi za mną krok w krok. nieraz jest łatwo ją uspokoić, stłamsić, ale nieraz... cóż, przez ostatnie półtora miesiąca powoli się we mnie odradzała. i odrodziła się na nowo. i jest tutaj, gdzie się nie obejrzę. powróciły wszystkie lęki, wszystko, co zostało za mną powróciło jak zła pamiątka z dzieciństwa. i złamało mnie doszczętnie. w najgorszym możliwym czasie, w czasie, gdzie czas spędza się z rodziną i nie ma od niej najmniejszej ucieczki. przez ostatnie półtora miesiąca byłam i nie byłam sobą w tym samym czasie. na zewnątrz byłam sobą, wszystko, co ode mnie usłyszeliście było jak najbardziej prawdą - ale wewnątrz już sobą nie byłam. niszczyłam sama siebie. i zniszczyłam wszystko, nad czym pracowałam przez ostatnie lata - cała pewność siebie, radość z najmniejszych chwil w życiu, najmniejszych rzeczy, wszystko zniknęło. po powrocie z pracy, spałam. dzień wolny, spałam. ledwo wstawałam z łóżka i zasadniczo to dziwię się, że jeszcze jakimś cudem funkcjonowałam na zewnątrz - bo wewnątrz byłam już zupełnie zniszczona. zresztą, nie ma co się oszukiwać, nadal jestem.

w poprzednim poście pisałam o tym, że w oczach wszystko rozpoznamy, w oczach siedzi wszelkie zło, wszystko, czego nie chcemy powiedzieć. nie w moich. w ostatnim czasie zakrywałam nawet oczy, nawet na nich pojawiały się soczewki, różowe okulary, przykrywały wszystko, co siedziało w środku. ale niektórych rzeczy nie można wiecznie przykrywać, czasem warto je odkryć i pozwolić złu wylać się dookoła, żeby pozwolić sobie powrócić. i to właśnie robię. niestety, przez ostatnie 1,5 miesiąca nie zniszczyłam jedynie siebie, ale też ludzi dookoła, za co serdecznie przepraszam. nigdy nie miałam takiego zamiaru, zawsze chciałam być pozytywna, ale niektóre rzeczy same się wylały, czego naprawdę żałuję.
moje oczy były jednym wielkim kłamstwem - tak, jak zawsze je lubiłam, tak teraz mam wrażenie, że oszukiwały mnie na każdym kroku. przez nie znienawidziłam samą siebie - nie jestem w stanie spojrzeć w lustro i nie krytykować siebie, widzę same wady, wszystko, co najgorsze. ogromny brzuch, obwisłe ramiona, cellulit, rozstępy, nadmiar owłosienia, mogłabym tak wymieniać i wymieniać... ale na mojej drodze przypadkiem pojawił się pewien głos, który zatrzymał ten dziki bieg i pozwolił mi zatrzymać się na chwilę i pozwolić zrozumieć, co naprawdę jest w życiu najważniejsze. i za ten głos, bezimienny, anonimowy, jestem cholernie wdzięczna. bo gdyby nie ten głos, to dalej gnałabym przed siebie, nienawidząc każdy centymetr mojego ciała i krytykując każdy najmniejszy swój błąd.

jestem zniszczona, jestem złamana. odinstalowałam facebooka, instagrama, snapchata, twittera, bo muszę się oderwać od tych dennych kanonów piękna, oszukiwania siebie, że życie jest idealne. nadszedł czas na porządny detoks. detoks od złych myśli, negatywnych słów, krytyki samej siebie. chcę powrócić do życia lepsza, zdrowsza, inna. nie chcę niszczyć siebie, ani innych ludzi dookoła. chcę siebie naprawić. przyjmować wszystko takim, jakim jest. dziękować za każdą pieprzoną chwilę na tym świecie. odrzucić wszelkie myśli samobójcze, które w ostatnim czasie cholernie narastały i od których ciężko było się uwolnić. mam już dość życia, którym żyję. chcę coś zmienić i to właśnie zrobię.

chcę stanąć przed lustrem i powiedzieć 'kocham cię' do osoby, którą widzę w tym lustrze. chcę siebie pokochać na nowo. bez granic. uśmiechnąć się i przestać udawać.

wiecie czemu zawsze mówiłam, że moje wiadomości, maile są otwarte? bo tak cholernie potrzebowałam, żeby ktoś powiedział mi dokładnie to samo. niewiele ludzi to zrobiło, ale ci, którzy to zrobili, do końca życia będą mieli specjalne miejsce w moim sercu. dziękuję wam za każde ciepłe słowo, za troskę, za wszystko.

if you are broken, you do not have to stay broken ~ Selena Gomez



dziękuję.
klaudia


ps. mój mail nadal pozostaje otwarty: tabakiernikk@gmail.com




♥ ♥ ♥

niedziela, 15 grudnia 2019

2019 ♥

I znowu tutaj jesteśmy! Kto by pomyślał, że do końca 2019 roku pozostało 16 dni! Ja jestem w szoku, nawet nie wiem, gdzie ten rok przeleciał. Pozostało 9 dni do Świąt, 16 do Sylwestra... Wow.

2019 był rokiem, który zapamiętam na długo. Wiele w moim życiu uległo zmianie, wiele przeżyłam, wiele wywalczyłam, jestem inną osobą, niż Klaudia sprzed roku i jestem z tego cholernie dumna!

Podjęłam wiele ważnych decyzji związanych z moim rozwojem - zarówno emocjonalnym, jak i fizycznym. Rozpoczęłam swoją pierwszą pracę, wygrałam wiele walk z samą sobą, podjęłam decyzję o porzuceniu rzeczy, które mi nie służyły, łącznie ze studiami, dietą, ludźmi - jestem o wiele lżejsza - nie tylko w kilogramach, ale i w zbędnym bagażu emocjonalnym.

Zmieniłam swoją dietę - po rocznej diecie wegetariańskiej, przeszłam na dietę wegańską - i, jak na ten moment, jest to jedna z lepszych decyzji w moim życiu. Życie jest być może ciut cięższe, ale trzeba w życiu podejmować wyzwania - a ja to właśnie robię.

Zmieniłam swoje nastawienie do życia - nie gonię już za niczym. Wiem, że to, co ma być w moim życiu, przy pomocy manifestacji i modlitwy znajdzie swoją drogę do mnie. Wiem też, że czas jest wymysłem człowieka i tak naprawdę nie znaczy zupełnie nic - robię wszystko w swoim tempie, bez pośpiechu, powoli, do przodu!

Zmieniłam swoje nastawienie do życia - wierze w to, w co wierzę, nie pozwalam sobie dmuchać w kaszę i bronię swoich przekonań gdzie tylko się da. Nie przepraszam za coś, za co wcale nie czuje się winna, nie udaję pod innych ludzi - jestem w 100% sobą i za to siebie w końcu pokochałam. I doskonale wiem, że jest to rzecz, którą całe życie trzeba kształcić, doszkalać, bo cały czas się zmienia - i jestem gotowa podjąć to wyzwanie!

Moje życie zmieniło się w tym roku nie do poznania. I jestem cholernie wdzięczna za każdą rzecz, która się wydarzyła - każda z nich mnie czegoś nauczyła i przyprowadziła tu, gdzie jestem teraz - i nie zmieniłabym tego za żadne skarby świata.

Jestem szczęśliwa. W końcu mogę to powiedzieć i nie oszukiwać nikogo dookoła. W końcu jestem w 100% szczęśliwa, w 100% sobą. Dziękuję Wam za ten rok. Do usłyszenia! ♥


klaudia ♥

sobota, 23 listopada 2019

#ChangeYourLifeChallenge - tydzień 1 ♥

No i tydzień zleciał jak z bicza strzelił! Nawet nie zdążyłam się porządnie przejąć, a tutaj już zleciało!

Pierwszy tydzień powinien być najcięższym tygodniem, ale (stety-niestety) wcale taki nie był!
Prawda jest taka, że nie miałam nawet czasu, żeby się zbytnio nim przejąć - miałam sporo obowiązków dookoła, a też nie za bardzo przykładałam wagę do planu, który sobie ustaliłam. Prawda jest taka, że poćwiczyłam tylko raz - potem rozpoczęłam okres, a tym samym tłumaczenie sobie, że za bardzo mnie boli, żeby ćwiczyć i poćwiczę jutro - i minęło półtorej tygodnia, a aż 7 treningów przepadło, YIKES! Teraz, gdy to podliczyłam, to aż mi wstyd! No nic, od poniedziałku wracamy do walki!
Pierwszy tydzień tak naprawdę minął jedynie pod znakiem wegańskiej diety - i połączenia tego z okresem. Prawda jest też taka, że wcale jakoś ciężko nie było. Ogromnym, naprawdę ogromnym wsparciem, okazała się, jak zwykle, moja mama - kiedy tylko wspomniałam o tym, że przechodzę na dietę wegańską, rozpoczęła swoje własne poszukiwania - od suplementacji, po wszelkie informacje na temat wegańskich alternatyw - naprawdę, mam cud, a nie mamę. W ten sposób już w pierwszy tydzień miałam wegański pasztet - jeden z soczewicy (polecam, 10/10), drugi z fasoli, paprykarz z kaszy (których nie zdążyłam jeszcze spróbować) i wegański majonez z pestek słonecznika (polecam, 10/10), ale też wstęp do suplementacji. Nawet nie tylko to, ale sama zaczęła sprawdzać etykiety, czy aby na pewno coś jest wegańskie, przeglądanie Biedronkowych gazetek za alternatywkami, po prostu cud, naprawdę. Jak ktoś mi ją spróbuje obrazić, to nie będę wstrzymywać języka - Mamuś, wiem, że czasem czytasz moje wypociny, więc dziękuję Ci pięknie za Twoje wsparcie od samego początku! I w sumie nie tylko wyzwania, ale od początku życia! Jesteś najwspanialsza ♥
Tutaj też w sumie chciałabym podziękować Knorr za wyprodukowanie zupki chińskiej pomidorowej, która jest przypadkiem wegańska - po pracy ratowała mi życie.
Prawda jest taka, że nie było jakoś specjalnie ciężko - w dzień rozpoczęcia wyzwania z mamą zrobiłyśmy zakupy, w pełni wegańskie, które nadal są w większości w szafkach, a też w większości sytuacji jadłam wegańsko - większość potraw, które spożywałam na co dzień, po odjęciu jakichś serków czy jogurtów - był wegańskie. Sałatki, makarony, ryże, naprawdę w większości już wegańskie - po prostu bez sera czy majonezu, i lecimy! Nawet przez przypadek wyprodukowałam naprawdę zajebistą potrawę, która zasmakowała nie tylko mi, ale też mojej mamie i nawet babci! Wegański stir fry z makaronem spaghetti, warzywami na patelnię, sosem sojowym i płynnym słodzikiem - polecam serdecznie, naprawdę zajebiste! Problemem zasadniczo stało się jedynie śniadanie - robiłam sobie smoothie, kiedy miałam na popołudnie, ale gdybym chciała uruchomić blender o 5.30 rano, musiałabym się liczyć z szukaniem nowego miejsca zamieszkania - każdy słodko śpi, a Klaudia robi sobie smoothie z banana, jarmużu, mleka sojowego i innych dodatków - to nie przeszło - więc gdy miałam na rano, jadłam jakiś owoc i wafle ryżowe - nie najgorsze śniadanie. Często jadałam owsiankę, ale to typowo w zimie - kiedy jest zimno i chcesz poczuć ciepło w sobie, jakkolwiek to brzmi. Ale radziłam sobie i dalej radzę. Moja mama, jak to moja mama, jak zwykle przychodziła z pomocą - tutaj przyrządziła wegańską zupę, kupiła wegański przysmak w postaci chlebka czy batonów od Ewy Chodakowskiej (7/10, nie najgorsze), naprawdę była i nadal jest ogromną pomocą - ale, jak to mama, martwi się ciut za dużo i stresuje mnie na zapas. Jak każda mama, co nie zmienia faktu, że jest ogromną pomocą. ♥

Pierwszy tydzień minął naprawdę dobrze, a co najlepsze zauważyłam poprawę nie tylko w samopoczuciu fizycznym, ale też psychicznym - w poście o tutaj piszę o tym, że po 3 latach w końcu odstawiłam leki psychotropowe - co tylko polepszyło moje samopoczucie psychiczne.

Ogólnie? Jest świetnie! ♥

Zasadniczo największym wyzwaniem było wyjście do ludzi z informacją, że nie jestem już wegetarianką, a weganką - ale tutaj też nie było krytyki, a jedynie pytania z ciekawości - co jesz, czego nie jesz, co Ci zrobić - więc zasadniczo Wam też dziękuję, bo wiem, że niektórzy to czytają ♥
Niestety, doszłam do wniosku, że najcięższe będzie wychodzenie do restauracji, gdziekolwiek poza dom - opcje są tak limitowane, że to aż boli. McDonald pozostawia jedynie sałatkę, napoje zimne i ciepłe, jeśli wybierze się mleko sojowe i zaufa, że faktycznie go użyją, i frytki - których nie jesteś pewien, czy nie smażyli czasem w tym samym oleju, co nuggetsy. PizzaHut pozostawia frytki z pieca i bar sałatkowy no i napoje ciepłe i zimne. W pozostałych nie byłam, więc nie chcę się wypowiadać. Aczkolwiek wiem, że moje lokalne restauracje powitają mnie chłodnymi frytkami lub sałatkami, z których będę musiała ująć mięso i zapłacę tą samą cenę. Cóż, takie życie wybrałam! Nie obraziłabym się oczywiście na więcej wegańskich opcji, także, POLSKO, CZEKAM! 😝

A może Wy wiecie coś na temat wegańskich restauracji dookoła? Albo tzw. chain restaurants typu McDonald, KFC itd., które mają wege opcje? Jeśli tak, dzielcie się w komentarzach! Dzięki za czytanie i pozostawianie komentarzy! ♥


klaudia x


insta: @tbkrnk / @heyklaudix (dla ludzi bliskich)
twitter: @tbkrnk
snapchat: @ksiezniczkac
mail: tabakiernikk@gmail.com (zapraszam do mailowania, gdyby ktoś miał jakieś opinie, problemy, śmiało, chętnie pomogę!)
facebook: a-typowa ♥


♥ ♥ ♥

#ChangeYourLifeChallenge - przygotowania!

Wielkie przygotowania zaczęły się jeszcze przed tym, jak wyszedł pierwszy post na blogu, a zaczęły się od przygotowań psychicznych. Jako osoba z milionem myśli na minutę, od razu pomyślałam, że mi się nie uda. Dobrze czytacie, nawet PRZED rozpoczęciem projektu i wyzwania już się poddałam.

Ale pozwoliłam tym myślom odejść ode mnie naturalnie i powróciłam na tor wyścigowy!
Potem zaczęło się już POWAŻNE przygotowywanie!

Zaczęłam od ustalenia kiedy i jak będę ćwiczyć.
Kiedy okazało się dużo łatwiejsze od co - grafik mam w miarę perfekcyjnie rozplanowany, dzięki czemu ustaliłam, że nie uda mi się ćwiczyć w tych samych porach za każdym razem. Ustaliłam więc, że będę ćwiczyć albo rano, albo wieczorem. Wstępnie 6.30 rano i 18.30 pod wieczór.
Po ustaleniu kiedy, wzięłam się za co. Wiedziałam, że za swego czasu, gdy jeszcze regularnie ćwiczyłam, miałam ściągnięty filmik treningowy z sieci, który naprawdę mi odpowiadał - nie były to spokojne ćwiczenia, co to, to nie! Osobiście lubię się spocić - wypocić całe nerwy, zło, emocje, wszystko, żeby potem poczuć spokój na kilkanaście następnych godzin. Ten trening był typowym treningiem HIIT czyli idealny do wypocenia! Ale wiedziałam też, że będę potrzebowała innych treningów, do wymodelowania ciała - postanowiłam je jednak zostawić na później - na wtedy, kiedy będzie już widoczny spadek wagi. Poszukiwania takich treningów nie zajmują zbyt wiele, szczególnie w dobie YouTube'a czy Pinteresta.

Dieta. I tu rozpoczął się delikatny problem.
Chociaż tak naprawdę, to żaden się nie zaczął. Od miesięcy wyszukiwałam już przepisy wegańskie, więc wiedziałam co i jak. Ale problem pojawił się z tym, czy faktycznie będę dostarczać organizmowi wystarczająco wartości odżywczych. Swoją drogą, czy nie jest to zabawne? Jedząc mięso i produkty pochodzenia zwierzęcego, mamy w dupie, czy dostarczamy organizmowi wystarczająco białka, węglowodanów, witamin, itd, a prawda jest taka, że nie dostarczamy ich wszystkich - ale gdy tylko ktoś zmienia dietę, od razu zadajemy głupie pytania pt. skąd bierzesz białko? a nie musisz się suplementować? Prawda jest taka, że wszyscy musimy - pożywienie, które jemy jest naprawdę ubogie we wszelkie wartości odżywcze - dzięki zmianom klimatu i produkcji na ilość, a nie jakość. Witamy w 21. wieku!
Ale, wracając, po wyszukiwaniach, które nie zajęły nawet godziny, wiedziałam już większość rzeczy - wiedziałam co NA PEWNO muszę brać jako suplementy, czego muszę jeść sporo, a czego wcale nie tak dużo. I byłam GOTOWA. ♥

klaudia x

środa, 20 listopada 2019

21112019 // Wdzięczność.

Zmieniłam się. I może nie widzę tego z dnia na dzień, ale w porównaniu do osoby, która byłam rok temu, zdecydowanie się zmieniłam. I jestem z tego cholernie zadowolona.
Ci, którzy obserwują mnie na prywatnym Instagramie lub na Snapchacie (@ksiezniczkac) wiedzą, że pożegnałam się z antydepresantami. Po trzech latach walki z depresją i chorobą afektywną dwubiegunową, w końcu mogę powiedzieć, że już nie jestem od nich zależna. Dla Was to pewnie nic nie znaczy, ale dla mnie jest to ogromny kop motywacji i ogromna, ale to OGROMNA radość. Po latach walki z samą sobą, w końcu ją wygrałam - w końcu mogę powiedzieć, że nie muszę brać antydepresantów, by być sobą. I za to jestem bardziej niż cholernie wdzięczna.
Doskonale wiem, że nie oznacza to, że nie jestem chora. Chorą będę do końca życia, ale teraz jestem w jednym z najlepszych momentów w moim życiu, I szczerze powiedziawszy, jestem w stanie skakać po ścianach z tej radości.
Nigdy nie czułam się lepiej. Wiadomo, są jeszcze drobne problemy, ale problemy w życiu zawsze były, są i będą. Ale teraz wiem, że jestem w stanie sobie z nimi poradzić i że nie jest to koniec świata, a po prostu kolejne wyzwanie rzucone przez życie, z którym jestem w stanie sobie poradzić.
Patrząc na ostatnie trzy lata mojego życia dopiero zauważyłam jak wiele się zmieniło. Nie tylko moje nastawienie do życia, ale także świat dookoła mnie.

Zdałam sobie sprawę z tego, kto naprawdę jest moim przyjacielem, a kto go tylko udaje.
Zdałam sobie sprawę z tego, ile wartościowych osób mam w moim życiu, bez których nie zaszłabym tak daleko.
Zdałam sobie sprawę z tego, że wcale nie muszę mieć wszystkiego na świecie, wszelkich skarbów, żeby czuć, że mam wszystko.
Zdałam sobie sprawę, jakie życie jest kruche i jak ciężko jest pogodzić się ze stratą najbliższych ludzi.
Zdałam sobie sprawę, że wszystko, co dzieje się w moim życiu, dzieje się z jakiejś przyczyny i ma mnie czegoś nauczyć.
Zdałam sobie sprawę, jak ciężko jest pokochać samą siebie i że nie zawsze w tej kwestii będzie gładko, ale na pewno będzie warto.
Zdałam sobie sprawę z tego, ile naprawdę mam.

Mam najwspanialszą mamę na świecie. Osobę, w której mam bardziej przyjaciółkę, niż mamę. Osobę, której ufam bezgranicznie we wszystkich kwestiach mojego życia. Osobę, bez której mnie by już dawno nie było.
Mam najwspanialsze kuzynki na świecie. Osoby, które nie są naprawdę kuzynkami, ale bardziej siostrami. Osoby, z którymi może i nie miałam najlepszego kontaktu kilka lat temu, ale osoby bez których nie wyobrażam sobie teraz życia. Osoby, z którymi mogę się pośmiać, ale też porozmawiać o wszystkim i niczym.
Mam najwspanialszą przyjaciółkę na świecie. Osobę, która jest dla mnie jak rodzona siostra. Osobę, która może od czasu do czasu daje w kość, ale bez której moje życie nie byłoby tak wspaniałe, jakie jest. Osobę, dzięki której nawet najgorszy dzień zamienia się w najlepszy. Osobę, dzięki której moje horyzonty poszerzyły się ogromnie przez ostatnie trzy lata.
Mam najwspanialszą babcię na świecie. Osobę, z którą mogę porozmawiać na niektóre tematy i spojrzeć na życie z innej strony. Osobę, która, mimo że o tyle starsza ode mnie, potrafi pokazać najlepsze w najgorszym i zrozumieć moje postępowanie.
Mam najwspanialszych ludzi dookoła. Osoby, z którymi pracuję, osoby, z którymi dzieliłam wspólne ławki na studiach, osoby, z którymi nie mam kontaktu na co dzień, ale wspierają dużo bardziej, niż niejeden członek rodziny. Osoby, które wydawałoby się, że nie mają znaczenia w moim życiu, ale mają, i to ogromne. Osoby, z którymi najgorsze staje się najlepsze.
Mam najwspanialszego psa na świecie. Psa, który może daje w kość po 12-godzinnej nocnej zmianie, ale bez którego nie wyobrażam sobie życia. Psiura, srodka, księżniczkę, bez której moje życie nie byłoby takie samo. Psiurka bez którego nie wyobrażam już sobie życia.

Mam wiele. Naprawdę wiele. Mam wszystko, czego mogłabym sobie zapragnąć. A pozostałe rzeczy, których jeszcze nie mam, już manifestuje do mojego życia i wiem, że każdego dnia są bliżej mnie.

Jestem wdzięczna za każdą chwilę mojego życia. Bo wiem, że każda z nich doprowadziła mnie tutaj, gdzie jestem teraz. A nie chciałabym się znaleźć nigdzie indziej.



♥♥♥

piątek, 8 listopada 2019

08112019 // #ChangeYourLifeChallenge

Cześć! Miło mi Was ponownie gościć na moim blogu, mam nadzieję, że będziemy się częściej spotykać ;)

Moje życie non-stop się zmienia - co chwilę znajduje nowe projekty, które chętnie wplatam w swój grafik, a jako że sama jestem dosyć kreatywną osobą, to i w mojej głowie pojawia się mnóstwo potencjalnych projektów i pomysłów, które chętnie realizuje, I, szczerze powiedziawszy, jeszcze miesiąc temu byłabym wykończona samą pracą, tak teraz jeszcze rozpoczynam studia zaoczne na Humanitasie, a w głowie nadal milion pomysłów! I jednym z nich chciałabym się z Wami podzielić.

Już pisałam o tym, że moje ciało jest może moim przyjacielem, ale też go nienawidzę całym sercem. Zerknęłam w kalendarz, zresztą jak co chwila, i zdałam sobie sprawę, że za trochę ponad pół roku będę miała 22 lata! Nie, to nie jest chwila na użalanie się nad sobą z prostego powodu: czas jest wymysłem człowieka i w mojej głowie zupełnie nic nie znaczy - jedynie zależy mi na czasie, kiedy spieszę się na autobus, czy mam coś ustalone na konkretną godzinę, w innym wypadku on dla mnie nie istnieje. Czas liczę w piosenkach, dosłownie, i całkiem spoko mi się z tym żyje.
Ale, powracając, stwierdziłam, że chyba najwyższa pora coś zmienić ze swoim życiem. Już wystarczająco narzekam na jakość swojego życia, więc najwyższa pora wziąć się w garść i faktycznie coś zmienić. I tak, jak mówię, tak też zrobię. A taki mam plan!

Od dnia 12 listopada, czyli równo 6 miesięcy przed moimi urodzinami, zmieniam swoje życie.
Najlepsze jest to, że nawet nie zależy mi tak bardzo na powierzchownej zmianie, ale też tej wewnętrznej, i to na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze nie zależy mi tylko na swoim wyglądzie, ale też i wnętrznościach - ostatnio mój system odpornościowy, ale i pokarmowy wydaje się kuleć, więc chętnie zmienię ich działanie. A po drugie, nie tylko chcę naprawić swoje ciało, ale też umysł - bo ostatnio leży też ta płaszczyzna.
Od 12 listopada, zmieni się u mnie sporo. Od roku nie jadłam mięsa, byłam wegetarianką, Dalej jestem, oczywiście, ale chcę pójść o krok dalej i spróbować diety wegańskiej - nie tylko odstawienie mięsa, ale też serów, mlek, jajek, wszelkich produktów pochodzenia odzwierzęcego, chcę po prostu zobaczyć, jak to jest, ale też jeść więcej warzyw, owoców, tzw. whole foods, czyli produktów, które były jak najmniej przetwarzane, nie zawierają dodatków, ani innych sztucznych dziadostw. Do tego będę się starała odstawić słodycze, bo zauważyłam, że nie tylko powodują u mnie problemy z trawieniem, zębami, ale także ze skórą.
Od 12 listopada powracam też do ćwiczeń, które zaniedbałam od... sporego czasu. Mając grafik na cały miesiąc, jest dużo łatwiej cokolwiek układać, dlatego też już przygotowałam kartkę z grafikiem, kalendarz, i pozaznaczałam co, i jak. Szybkie obliczenia i od 12 do 30 listopada będę miała 12 treningów. I tak faktem jest, że kilka kilo zrzuciłam od niechcenia, dzięki rozpoczęciu pracy - nie możesz sobie już bezkarnie siedzieć i leżeć, jeśli pracujesz, tak więc ruch zdecydowanie tutaj pomógł - a czasem nawet zapierdzielanie, bo sezon kończył się dopiero w październiku.
I od 12 listopada kończy się moje zaniedbanie w kwestiach duchowych - powracam do medytacji, manifestacji, codziennej modlitwy. O swojej wierze opowiem w innym poście, bo delikatnie, albo może i BARDZO odchodzi od wiary typowego Polaka, ale o tym porozmawiamy w innym poście.

A dlaczego to wszystko pisze? Bo sama wiem, jak ciężko samemu się zmotywować. Bo sama wiem, jak ciężko jest samemu sobie dać kopa w dupę, żeby cokolwiek się zachciało. Może to jest właśnie ten znak, na którego czekacie? Może właśnie to jest Wam potrzebne, żeby zawalczyć o swoje życie?
A może po prostu chcecie razem ze mną dołączyć do tej zmiany życia?

W grupie raźniej, więc zapraszam Was wszystkich!
W związku z tą zmianą, postaram się publikować cotygodniowe lub codwutygodniowe posty, które będą podsumowaniem ostatnich dni pod tagiem #ChangeYourLifeChallenge tutaj na blogu, ale też na Instagramie.
Jeżeli dołączacie, to dajcie znać w komentarzu, wiadomości prywatnej, lub mailu, chętnie z Wami popiszę ♥

Do zobaczenia za niedługo!

klaudia xx


instagram: @tbkrnk
twitter: @tbkrnk
snapchat: @ksiezniczkac
mail: tabakiernikk@gmail.com

♥♥♥

piątek, 1 listopada 2019

01112019 // body image.

Kochani, witam Was w ten cudny, pierwszy dzień Listopada!
Ponownie, pojawiła się przerwa, ale jak pisałam wcześniej, nie wiem tak naprawdę, kiedy będę pisać i publikować, stąd nic nie obiecuje i radzę obserwować moje social media i stronę na Facebook'u, gdzie będę publikować linki i informować o pojawiających się postach.
Nie mogę Wam obiecywać postów co ileś, o konkretnej godzinie, ze względu na to, że mój aktualny tryb życia, który kocham całym sercem, na to nie pozwala. Grafik zmienił się nie do poznania, nie jest ani trochę podobny do tego, który miałam jeszcze w lipcu, stąd też i zmiany na blogu.

Jak w tytule, będzie trochę o body image. Oczywiście, jako że mieszkamy w Polsce, to pojęcie nie ma swojego polskiego odpowiednika, przynajmniej nie ma o ile mi wiadomo, co pokazuje samo w sobie w jakiej pozycji jesteśmy pod tym względem. Dla krótkiego wyjaśnienia, pojęcie body image odpowiada za to, jak widzimy swoje ciało, w najprostszych słowach to ujmując. Dla dalszego wyjaśnienia, jest to sposób, w jaki postrzegamy swoją fizyczność i piękno.
Żyjemy w świecie, gdzie, niestety, jest to jedna z najważniejszych rzeczy. Kiedy tylko widzimy jakiegokolwiek człowieka, oceniamy jego wygląd, a niektórzy na tym poprzestają. Oczywiście, ja to rozumiem, nie zamierzam nikogo oceniać, bo sama oceniam ludzi po wyglądzie - chociażby chłopaków, którzy mi się podobają - bo w czym innym mam się zakochać, nie znając człowieka, a tylko widząc jego ciało? Chodzi o fakt, że żyjemy w tak popapranym świecie, gdzie jest to ważniejsze od charakteru człowieka. Możesz być pustą lalunią, ale mieć cudne ciało, a wszyscy faceci będą za Tobą lecieć. Szczerze powiedziawszy, mam nadzieję, że wkrótce to się zmieni, ale zobaczymy co z tego wszystkiego wyjdzie.

Kto obserwuje mnie na Instagramie (@tbkrnk), wie że ostatnio pojawił się u mnie post odnośnie właśnie body image. Pojawił się on w niesławne/przeklęte w Polsce obchody Halloween, i zasadniczo wtedy chciałam go też wystawić. Opisałam w nim, w języku angielskim, bo lepiej mi się takie rzeczy pisze w tym języku, jak ja postrzegam swój body image. Szybciochem przetłumaczę, no bo przecież jednak byłam te 6 MIESIĘCY na filologii angielskiej!

dzisiaj mamy koszmarny dzień, więc wstawiam zdjęcie swojego CAŁEGO CIAŁA!
jeżeli nie zauważyliście, do tej pory NIGDY nie wstawiłam zdjęcia swojego całego ciała.
dlaczego? dlatego, że go nienawidzę. mam dziwny stosunek do mojego ciała/body image.
w większość dni, w ogóle mi ono nie przeszkadza, ale patrząc w lustro żywcem siebie nienawidzę.
przez długi czas... nieważne, do tej pory wierzę, że nie zasługuję na to, by być obdarzona jakimkolwiek uczuciem, a co dopiero miłością, właśnie przez to jak wygląda moje ciało. nie wierzę, że osoba jak ja zasługuje na to, by być kochaną. ze względu na to, że kończymy październik i wchodzimy w okres świąteczny, uwierzmy wszyscy, że przez te następne, a zarazem ostatnie, dwa miesiące 2019 roku, w jakiś sposób nauczę się tego, że moje ciało jest naprawdę dobre takie, jakie jest, i nauczę się kochać samą siebie. bądźcie czujni!
[pełno hasztagów]

Tak więc nie trzeba być geniuszem, żeby dostrzec, że nie jestem fanem swojego ciała. Po części spowodowane jest to tym, że od urodzenia miałam wbite do łba, że dziewczyna powinna być szczuplutka, mieć fajną dupę i duże cycki, bo tylko takie chcą mężczyźni, co kłóci się zarówno z moją feministyczną, jak i anty-seksistowską naturą, ale jest to też spowodowane tym, że takie normy narzuca nasze społeczeństwo. Na całe szczęście, powoli wkracza do Nas moda z zagranicy, body positivity, ale nadal w naszym społeczeństwie jest normalne wyśmiewanie się z ludzi odchodzących od normy, co dla mnie jest po prostu obrzydliwe. Nie jest ciężko spotkać komentarze pod postami nie tylko znanych osób, ale także "regularnych" ludzi, że ich ciało się zmieniło - nieważne czy w jedną, czy w drugą stronę - jest to wręcz znormalizowane, by wytykać błędy, niedoskonałości, dodatkowe kilogramy, po prostu komentowanie zmian w ludziach, co doprowadza mnie do szału. Ale o tym powiem dosłownie za chwilkę, bo troszkę zeskoczyłam z tematu - być może troszkę BARDZO.

Moje ciało powinno być moją świątynią - i tak zazwyczaj je traktuję. Przez to, że rozpoczęłam pracę w systemie 12h, ze zmianami dziennymi i nocnymi, zmiennym grafikiem, ciężko jest dbać o to, by posiłki jeść w tych samych godzinach, regularnie, zdrowe... Co więcej, moje nawyki zmieniły się o 180 stopni - jem dwa, max trzy posiłki dziennie. Jem śniadanie, chociaż nieraz nawet zdarza mi się nie jeść, piję spore ilości wody, kawy, napojów koloryzowanych gazowanych, czasem w pracy przekąszę zdrowy posiłek w postaci frytek, a czasem nie przekąszę nic, po powrocie złapię coś na szybko i lecę spać, bez względu na godzinę. Kalorie na pewno zmniejszyłam, zwiększyłam też na pewno ilość ruchu, i to widać - kilogramy lecą, ale po ciele tego nie widzę. I mimo, że kilogramy lecą, ciało niby się zmienia, to nie zmienia się mój stan umysłu. Dalej patrząc w lustro najchętniej bym je rozbiła, dalej nakładam makijaż, bo nie jestem w stanie znieść swojej "czystej" twarzy, dalej nie jestem naprawdę zadowolona z... siebie. Mimo, że zmieniłam tak wiele, w mojej głowie nie zmieniło się zupełnie nic. I to boli, naprawdę cholernie.
Najgorsze jest to, że tak naprawdę nie potrafię tego wyjaśnić, ani z nikim o tym nie gadałam, bo mam wrażenie, że nikt nie wziąłby tego na poważnie - nawet moja pani psycholog.
Patrzę na moje ciało i... odechciewa mi się żyć. Chore, prawda? Dla zdrowych psychicznie osób, zapewne tak, ale dla innych, którzy się borykają z problemami natury psychicznej, jest to zapewne normalne. 

Patrzę na swoje ciało i rozumiem, dlaczego w wieku 21. lat nie miałam nigdy chłopaka.
Patrzę na swoje ciało i rozumiem, dlaczego wyśmiewali się ze mnie wszyscy moi "oprawcy".
Patrzę na swoje ciało i go nienawidzę.
Patrzę na swoje ciało i najchętniej odcięłabym wszystkie fałdki tłuszczu, które widzę.
Patrzę na swoje ciało i najchętniej włożyłabym na siebie worek, byle na niego nie patrzeć.
Patrzę na swoje ciało i już rozumiem, dlaczego dostaję ciarek, kiedy ktokolwiek w jakikolwiek sposób mnie dotknie.
Patrzę na swoje ciało i najchętniej włożyłabym na twarz maskę, byleby tylko jej nie widzieć.
Patrzę na swoje ciało i dociera do mnie, że nikt nigdy mnie nie zechce.
Patrzę na swoje ciało i dociera do mnie, że na mojej ręce, która jest owłosiona, jak przynajmniej 50% mojego ciała, nigdy nie pojawi się pierścionek zaręczynowy, a co dopiero ślubny.
Patrzę na swoje ciało i mój oddech odchodzi gdzieś w dal.
Patrzę na swoje ciało i po prostu płaczę. A płaczę z bezsilności.

I chociaż to samo ciało kocham, bo jednak jest moje, i pozwala mi robić wszystko, co kocham, to w tym samym czasie nienawidzę go całym sercem. I chociaż na co dzień mi to nie przeszkadza, to gdy zaczynam o tym myśleć, najchętniej odebrałabym sobie życie, bo... nie mogę znieść myśli, że ktokolwiek mógłby mnie pokochać taką, jaką jestem. Nawet nie, że nie mogę znieść myśli, tylko doskonale wiem, że nikt nie jest w stanie pokochać mnie taką, jaką jestem.

Zauważyłam nawet, że wyobrażając sobie jakiekolwiek sytuacje, pisząc jakiekolwiek historie, myślę o sobie jako o szczupłej Klaudii, a nie Klaudii, która istnieje. Mam wrażenie, że wyobrażam sobie swój charakter, ale nie swoje ciało - że wyobrażam sobie ciało mojej higher self - wyższego Ja, prawdziwą siebie, ponad ten świat, nie wiem, jak inaczej by to wyjaśnić. Osoba, która ma za mnie przeżyć życie nie istnieje w rzeczywistości, bo nie jestem nią ja, a moje wyższe Ja. Nie chcę się teraz zagłębiać w medytację, jogę, manifestację, bo nie na to teraz pora, i nie o tym ten post, ale tylko tak mogę wyjaśnić to, co jest w mojej głowie. Jak ma pokochać mnie ktoś, kogo wyobrażam sobie nie z sobą, ale z moim wyższym Ja? To pytanie pozostawię dla Was bez odpowiedzi, bo sama tej odpowiedzi nie znam i, szczerze mówiąc, boli mnie samo rozmyślanie nad tym.

A teraz mam dla Was drobną wskazówkę, dotyczącą nie tylko body image, ale i ogólnie życia. Ludzie w domu mają lustra. Wiem, szok, niedowierzanie, spodziewam się, że nie wszyscy to wiedzieli! ... A, wiedzieliście? To po co to wszystko? Myślicie, że ludzie nie widzą siebie w lustrze? Że nie dostrzegają zmian we własnym ciele? Że nie dostrzegają, że przytyli, że mają na twarzy niedoskonałości, że widać tu i ówdzie coś, czego teoretycznie być nie powinno? Widzą, uwierzcie. I widzą to inaczej, niż Wy. Odczuwają to bardziej, niż Wy. I czują każdy ten komentarz dłużej, niż Wy o nim myślicie. Nie atakuje tutaj Was, jako konkretnych osób, ale atakuje tutaj społeczeństwo, które przyzwyczajone jest do wytykania błędów palcami, lub konstruktywnego krytykowania tam, gdzie nie byli o to proszeni. Za często słyszałam od sąsiadek czy znajomych A CO TO SIĘ STAŁO NA TWARZY, kiedy miałam gorszy okres, a wypryski na twarzy pojawiały się każdego dnia. Za często słyszałam LEPIEJ WYGLĄDASZ W MAKIJAŻU, gdy wcale nie prosiłam o jakiekolwiek komentarze, a po prostu byłam zmęczona, chora, lub po prostu cholera nie chciałam nakładać tapety. Za często słyszałam LEPIEJ CI BYŁO/JEST W DŁUŻSZYCH/KRÓTSZYCH WŁOSACH, kiedy chciałam w sobie coś zmienić dla siebie, a nie innych. Za często, za dużo, za niepotrzebnie. Ludzie, którzy chcą usłyszeć jakieś komentarze najpierw PYTAJĄ o nie. Nie byłeś zapytany? To nie odpowiadaj. Proste? Proste. Zajmij się swoim życiem. Zajmij się swoim ciałem. A świat będzie lepszym miejscem dla osób takich, jak ja - dla osób, które nie lubią swojego ciała, lub walczą każdego dnia, by pokochać siebie takimi, jakimi są. Nie potrzebujemy Waszych przykrych komentarzy, Waszej pseudo-konstruktywnej krytyki, która tylko wbija Nam noże głębiej w plecy. Wiemy, jak jest. Nie potrzebujemy wiecznego przypomnienia. Potrzebujemy jedynie żyć, jak każdy inny bywalec tej ziemi - w spokoju i ciszy, żyć z dnia na dzień, walczyć i cieszyć się z najmniejszych zwycięstw. 

I tego życzę też Wam - wielu zwycięstw, radości i wszystkiego, co najlepsze, na ten następny miesiąc.
Do następnego razu :)

klaudia ♥


ig: @tbkrnk
tt: @tbkrnk
snapchat: @ksiezniczkac
facebook: a-typowa

wtorek, 15 października 2019

15102019 // powracam.

Cudna ze mnie blogerka, naprawdę. Używam tego słowa już zupełnie cudzysłowiowo, bo blogerką nigdy nie byłam, nie jestem i nie będę - daleko mi do osoby, która ma idealne życie, jest zorganizowana i ogólnie taka #tumblr. I wiecie co? Cholernie mi z tym dobrze.

Ostatnimi czasy czuję się mniej więcej zajebiście. Zdarzają się jakieś gorsze dni, ale poza tym mam wrażenie, że moje życie się układa, i to całkiem fajnie. W końcu jestem zadowolona z życia. I w końcu czuję się sobą.

Jakkolwiek to brzmi, przez ostatnie kilka miesięcy czułam się, jakbym odgrywała jakąś rolę - nie tylko przed sobą, ale też przed całym światem. Nakładałam na siebie maskę i żyłam... ale w końcu mnie to przerosło. Może nie przerosło, ale zdałam sobie z czegoś sprawę. Nie chcę już nikogo udawać. Za długo udawałam już bycie kimś innym, lepszym, cholera jedna wie jakim. Teraz przyszedł czas na bycie sobą. Pokochałam siebie na nowo. I jestem z tego cholernie dumna.

W końcu chyba dojrzałam do momentu, kiedy wiem, kim jestem, mniej więcej wiem, czego chcę, a na pewno wiem, czego nie chcę.

Wiem, że jestem wartościową, pełną entuzjazmu, zabawną dziołszką. Tak, wiem, cholernie skromnie z mojej strony, ale tak jest. Za długo sobie ujmowałam, za długo zrównywałam się z ziemią, dlatego czas powstać i powiedzieć, że jestem wartościowa. Tym bardziej, że w Polsce jesteśmy przyzwyczajeni do ujmowania i zrównywania się z glebą - nie tylko samym sobie, ale i innym ludziom, co jest cholernie przykre. Od ostatniego czasu staram się wprowadzić w życie jedną, całkiem przyjemną i miłą zasadę - chociaż raz dziennie, komukolwiek, osobie znajomej, czy nieznajomej, staram się powiedzieć coś miłego. Jakaś drobnostka, odnośnie uśmiechu, ubioru, albo po prostu się uśmiechnąć. Odkąd zaczęłam tak robić, dobro powraca i do mnie - nieraz ludzie mówią mi jakieś drobnostki, które wprawiają mnie w dobry humor, tak jak na przykład dzisiaj. Miałam dniówkę w pracy i obsługiwałam chłopaka, mniej więcej w moim wieku, Anglika, który pochwalił mój angielski, powiedział po prostu, że jest bardzo dobry. Od razu zrobiło mi się cieplej na sercu i dzień stał się jakoś lepszy. Widzicie, jak niewiele potrzeba? Po prostu zwykłe słowo, zwykły uśmiech, a dzień staje się lepszy. Także nie bójcie się mówić o innych, ani o sobie, dobrych rzeczy. Bądźcie przed sobą szczerzy, nie zazdrośćcie innym, doceńcie samych siebie, ale i ludzi dookoła Was. I nie umniejszajcie sobie - po prostu otwarcie przyjmijcie komplement.

Wiem, że jestem feministką, którą aktualna władza najzwyczajniej w świecie IRYTUJE. Tym bardziej jest to przykre, że jesteśmy właśnie po wyborach parlamentarnych, których wyniki powaliły mnie na ziemię. Nie oceniam innych ludzi pod względem ich wyborów, ale... ludzie, obudźcie się. Naprawdę. Na tym ten temat pozostawię, bo nawet nie wiem od czego powinnam zacząć z omawianiem tego... cóż, faktu. Ale wiem, że mój feminizm włączył się na 100% i już czekam na Naszą kolejną walkę. Nie wierzę w pieprzenie, że kobiety i mężczyźni są równi - może i w teorii, ale w praktyce ani trochę nie są. Nie zmienicie mojego zdania za nic w świecie, bo taka jest prawda. Umniejszacie kobietą jak tylko popadnie. Źli kierowcy, roztrzepani, nie nadają się do takiej i innej roboty, wrażliwe, za dużo emocji. Sranie w banie. Tyle.

Wiem, że przede mną jeszcze wiele do odkrycia. Planuję kolejne podróże, nie tylko te do innych krajów, ale i w głąb siebie - siebie też się odkrywa i to całe życie. Człowiek zmienia się z dnia na dzień, jesteśmy innymi ludźmi, niż byliśmy rok, czy dwa, temu. Nie tylko Praga, Wiedeń, Berlin, Kanada, Zakynthos, Kos, Malta, Kopenhaga i wiele, wiele innych, ale też edukacja na temat własnego mózgu, zachowania, emocji - nadal wiele w tej kwestii pozostaje do odkrycia, a tak niewiele wiadomo. A ja? Jestem ciekawa, co dalsze badania i eksperymenty jeszcze dowiodą.

Wiem, że jestem jaka jestem, i za to powinno się mnie cenić. Że nie udaję kogoś, kim nie jestem. Że nie próbuję być kimś innym. Że staram się, jak mogę, by być w 100% sobą i za to nie przepraszać. Wiem, że zasługuję na prawdę. Wiem, że nie lubię owijania w bawełnę. I wiem wiele, wiele innych rzeczy o sobie, których nie wiecie Wy. I to jest piękne. Nikt, nigdy nie pozna mnie w 100% - bo ja sama siebie w takim stopniu nie znam.

A Wy? A co Wy wiecie o sobie?


Dziękuję za cierpliwość.
Dziękuję za wyświetlenia.
Dziękuję, że nadal jesteście.

Proszę o dalszą cierpliwość.
Proszę o obserwowanie moich social media, gdzie będą pojawiały się informacje o postach i innych, ciekawych rzeczach.
Proszę o komentarze, żebym wiedziała, że warto.

Przepraszam za nieobecność.
Przepraszam za brak postów.
Przepraszam za obiecanki-cacanki.

Wracam. Lepsza, niż byłam.



♥♥♥

wtorek, 3 września 2019

03092019

Kochani!

Po pierwsze, dziękuję, naprawdę pięknie dziękuję. Dziękuję za to, że na mnie czekaliście. Dziękuję, że mnie wspieracie, że jesteście tutaj na co dzień, co widać po wyświetleniach. Spodziewam się, że mam tu nowych czytelników, bo zdałam sobie sprawę, że na moim prywatnym Facebook'u mam podaną stronę Facebook'ową tego bloga, a kilka osób z pracy mnie dodało na Facebook'u, więc witam Was tutaj ♥ Miło mi Was tutaj gościć, cieszę się, że tutaj wracacie, czytacie moje wypociny, naprawdę mi miło. ♥

Po drugie, po niezapowiedzianej, ponad dwutygodniowej przerwie, powracam na bloga. Przepraszam, że trochę mnie nie było, dziękuję, że na mnie czekaliście.

U mnie się troszkę pozmieniało, na całe szczęście, na pozytyw.
Rozpoczęłam swój drugi miesiąc w pracy. Atmosfera jest cudowna, praca nie jest ciężka i powoli przyswajam się do tamtejszych warunków - bycie 12 godzin na nogach nie jest czymś, do czego jestem przyzwyczajona i doskonale wiem, że będę musiała się do tego przystosować. Poza tym, naprawdę szybko uczę się nowych umiejętności - bycie kasjerem i baristą wcale nie jest takie proste, jak się wydaje, ale zdecydowanie nie jest też cholernie trudne - po prostu trzeba się pewnych rzeczy nauczyć. Na ten moment, naprawdę mi się podoba i nie mogę się doczekać pierwszej wypłaty! 😂

Poza tym, jakoś leci - mniej lub bardziej pozytywnie. Często spotykam się z moją przyjaciółką i, mimo, że czasem mój humor nie dopisuje, z nią zawsze jest wspaniale. Pociesza mnie w najgorszych momentach mojego życia i potrafi zmienić mój humor o 180 stopni. Bez niej nie byłoby mnie - jestem cholernie wdzięczna za każdą chwilę z nią spędzoną.

Niestety, nie mogło obejść się bez problemów, o których zapewne już wiecie. Mój pies, najlepszy przyjaciel, został zdiagnozowany z ropnym zapaleniem macicy. W poniedziałek koło 16 zaczęła jej ciec śmierdząca ciecz, po godzinie byłyśmy już u weterynarza, który potwierdził, że Xu ma ropomacicze. Po badaniach, następnego dnia o 10, wyniki były na tyle satysfakcjonujące, że okazało się, że można przeprowadzić operację, tak więc jutro, o godzinie 9.45, Xucha będzie miała przeprowadzany zabieg usunięcie macicy. Po tym zabiegu powinno być już wszystko okej. Mam dla Was, w związku z tym, pewne zadanie na jutrzejszy poranek i dzisiejszy wieczór. Wykorzystajcie chwilę, by przesłać nam swoje pozytywne myśli i modlitwy - obie to naprawdę docenimy i naprawdę się przydadzą. 

Nie chcę Wam składać żadnych obietnic, ale jedno na pewno się zmieni - posty nie będą się pojawiać w niedzielę o 12. Będą się pojawiać po prostu raz w tygodniu - w związku z tym, że pracuję na różne zmiany, różnych dniach tygodnia, nie jestem w stanie Wam powiedzieć, kiedy będę przygotowywała i publikowała posty. Dlatego zachęcę Was do obserwowania mojej strony na Facebook'u, obserwowania mnie na Instagramie i Snapchacie. Tam będą wszelkie informacje na temat postów i czegokolwiek innego.

Dziękuję Wam, raz jeszcze za wszystko. Za wsparcie. Za każde dobre słowo. Za samą myśl o mnie. 
Trzymajcie się ciepło. Pamiętajcie, że jestem dla Was zawsze dostępna nie tylko na moich social mediach, ale również na moim mailu: tabakiernikk@gmail.com

Do usłyszenia niebawem! ♥

klaudia xx

niedziela, 18 sierpnia 2019

bezsilna.

mam 21 lat, a czuję jak życie ucieka mi z rąk.

ten tydzień był... TYGODNIEM, i to chyba jednym z cięższych tygodni, jakie przeżyłam.
siedzę sobie teraz, w sobotę, o godzinie 20, wykąpana, z tłustymi jak cholera włosami, zajadając się czipsami i popijając wodę i Desperadosa na zmianę, a z oczu kapią mi łzy. nie wiem czemu, ale nie mam siły nawet tego wszystkiego tutaj pisać. jest mi ciężko, naprawdę, cholernie ciężko.
niby nic się nie działo. zaczęłam pracę, która sprawia mi sporo przyjemności, w której mam możliwość wychodzić ze swojej strefy komfortu i się rozwijać. mam zajebistych przyjaciół, dzięki którym czuję, że żyję i mam dla kogo żyć. mam cudowną mamę, dzięki której świat jest piękniejszy. zasadniczo mam wszystko, o czym mogłabym marzyć. naprawdę to doceniam, cholernie to doceniam. ale mimo wszystko, są takie tygodnie jak ten. gdzie niby nic się nie dzieje, ale życie ucieka. i to najbardziej boli. że naprawdę nic się nie dzieje. po prostu zdajesz sobie sprawę, że wkurwia cię, że nic się nie dzieje. że może i masz to wszystko z powyższych, pracę, rodzinę, przyjaciół, ale cię coś niewiarygodnie wkurwia. a tym "czymś" jesteś ty sama. bo masz wszystko, doceniasz to jak cholera, a jednak jesteś wkurwiona na cały wszechświat, bo to ty jesteś problemem.

zdajesz sobie sprawę, że wyglądasz jak trzydrzwiowa szafa. że masz setki rozstępów, cellulit, ogromny brzuch, dupę, uda, ramiona, masz miliony niedoskonałości. nie potrafisz się do siebie uśmiechnąć, do swojego odbicia w lustrze, nienawidzisz patrzeć na zdjęcia, słabią cię wszelkie okazje, gdzie musisz ubrać sukienkę, czy po prostu ubrać się w cokolwiek innego, niż legginsy. wnierwia cię, jak makijaż nie przykrywa każdej niedoskonałości na twarzy, wkurwia cię, że masz niedoskonałości na całym ciele. wkurwia cię fakt, że istniejesz.

wkurwia cię fakt, że nie jesteś idealna, nie jesteś taka, jaką chciałaś być. nic nie idzie po twojej myśli. wszystko się jebie. nie chce ci się nawet wstać z łóżka, leżałabyś tylko i ryczała. widzisz jak wszystkim dookoła się układa, są w szczęśliwych związkach, spotykają się ze znajomymi, jeżdżą po całym świecie, maja plan na życie... a ty nie wiesz zupełnie nic. stoisz w miejscu, o ile się nie cofasz. brakuje ci słów, żeby cokolwiek napisać. brakuje ci nawet dźwięków.

nie mam siły. z jednej strony wiem, że to przejdzie, że za chwilę znowu będę szczęśliwa, ale... gdzieś w głębi duszy będę się tak jeszcze długo czuła. długo jeszcze będę sobie zadawać te wszystkie pytania, które mam w głowie, a wieczność zajmie mi znalezienie na nich odpowiedzi. i powiem wam, że to boli. boli mnie to, że nie mogę żyć swoim życiem. że ciągle porównuje się z innymi. że nie mam nawet kurwa siły wam jakoś tego logicznie opisać. jedyne wyrażenie, które w jakiś sposób oddaje tą sytuację, to zwyczajne ja pierdole i nic poza tym.

mam nadzieję, że za tydzień spotkamy się w lepszym humorze. i że będzie nam się chciało.
przepraszam za ten post, ale tak się czuję, nie zamierzam nikogo, a przede wszystkim siebie, oszukiwać.

miłego tygodnia
klaudia.

niedziela, 11 sierpnia 2019

Wychodzenie ze swojej strefy komfortu - poranna rutyna od 4 rano!

Moi drodzy, tak się cieszę, że Was widzę! Nie ukrywam, że się za Wami troszkę stęskniłam, a cieszę się jeszcze bardziej, dlatego, że w końcu dzielę się z Wami czymś, nad czym tak długo pracowałam.
Nieraz wspominałam, że chcę wychodzić ze swojej strefy komfortu coraz częściej - może i jest to komfortowe miejsce, ale niestety, w nim nie da się rozwijać, dojrzewać, dorastać i doświadczać. W swojej strefie komfortu byłam zdecydowanie za długo - za długo odkładałam rzeczy na później, za długo wymigiwałam się różnymi pierdołami ze swoich planów i nadszedł w końcu czas, kiedy powiedziałam DOŚĆ! I tak powstał pomysł na tą nową serię, którą Wam przedstawiam! Wychodzenie ze swojej strefy komfortu ♥ nie zdecydowałam jeszcze, jak często będą pojawiać się posty, na jakie tematy będą, ale chcę przybliżyć Wam, jak to będzie wyglądało. W tych postach będę opisywać swoje życie, które zaczęłam od sierpnia, bo to wtedy powiedziałam DOŚĆ. Wtedy postanowiłam, że zmienić coś muszę, bo dłużej tak żyć już nie mogę! I w ten oto sposób powstał pomysł na pierwszego posta!

Dlaczego 4 rano? Cóż, powiem Wam, że zainspirowała mnie inna 21-latka, znana YouTuberka, która w wieku 21 lat celebrowała rocznicę powstania swojego studia spinowego (!) - Tori Sterling! Wkrótce zdałam sobie sprawę, że jako właścicielka studia spinowego, ma czas na najróżniejsze rzezy, a przecież właściciel ma na głowie tyle rzeczy do zrobienia. Nakłoniło mnie to do myślenia o swoim życiu - w wieku 21 lat mam problemy z nadwagą, stan przedcukrzycowy i ogółem nie jestem zadowolona z biegu mojego życia. Widząc poranne rutyny tych wszystkich YouTuberów, zdałam sobie sprawę, że od sukcesu na wielu polach dzieli mnie jeden, jedyny krok - wzięcie się w garść! I tak też zrobiłam!
Każdego dnia wstawałam o Bóg wie której godzinie, robiłam zupełnie nic i nie miałam motywacji do niczego - stwierdziłam, że dłużej tak być nie może, że muszę sobie ułożyć plan dnia i zacząć żyć po swojemu. Za długo robiłam wszystko dla wszystkich, za rzadko stawiałam siebie na pierwszym miejscu. W umyśle zrodził się plan. Przez pierwsze dni sierpnia, wszystko zaplanowałam. Wzięłam kartkę i zaczęłam pisać, co chcę robić. Chcę na pewno zacząć ćwiczyć, jeść więcej warzyw i owoców, by wkrótce przejść na weganizm, być spokojniejsza, bardziej wysportowana... No to dobra, zaczęłam od porannej rutyny.

Poranna rutyna - zadania
Na liście moich zadań znalazło się mnóstwo nowych rzeczy: medytacja, modlitwa, rozmowa z samą sobą, sprawdzenie tarota, ćwiczenia, rozciąganie, prysznic, czytanie książki, śniadanie. Wydaje się Wam, że nic szczególnego, ale ja zazwyczaj rano robiłam tylko jedną z powyżej wymienionych rzeczy: jadłam śniadanie. Tak więc można powiedzieć, że nadeszła ogromna zmiana.

Poranna rutyna - godzina
Tutaj zaczął się pojawiać problem. Wiedziałam, że wkrótce zacznę chodzić do pracy, tak więc muszę się przyzwyczaić do porannego wstawania, a jednocześnie chcę wprowadzić tę rutynę w życie. Do pracy mam na 7 lub na 19, tak więc wyjeżdżać będę musiała w okolicach 6... Patrząc na listę zadań, ale dalej będąc zainspirowana Tori i innymi, którym się udało, postawiłam na 4 rano. Moja mama podrapała się po głowie i stwierdziła, że zwariowałam - a ja wiedziałam, że naprawdę tego chcę. Chcę pokonywać swoje słabości, swoje bariery, chcę wiedzieć, że mogę wszystko, jeśli tylko będę miała odpowiednie nastawienie. Jak postanowiłam, tak zrobiłam.

Poranna rutyna - ostatnie przygotowania
Od czwartku, 1.08, planowałam wszyściuteńko. Zrobiłam plan treningowy, plan żywienia, wypisałam wszystko, co tylko mogłoby mi pomóc. Wiedziałam też, jak dużo czasu spędzam na telefonie, więc stwierdziłam, że telefonu dotykać nie będę dopóki nie zjem śniadania. Do porannej rutyny, stwierdziłam też, że nie mogę chodzić spać, tak jak chodziłam, bo ledwo bym spała, tak więc moja rutyna poranna rozpoczęła się z wieczorną rutyną - o 20 odłożyłam telefon, uspokoiłam organizm, a o 22 już spałam.

Poranna rutyna - dzień pierwszy i drugi
Budzik... Oezu, na dworze ciemno jak... bardzo ciemno. Wstałam i wyłączyłam budzik i ze zdziwieniem zauważyłam, że nie jestem ani trochę zmęczona - ba, aż biła ode mnie energia! Stwierdziłam, że mogło to jednak być skutkiem ekscytacji, bo w końcu zaczynam coś nowego, czego nigdy nie robiłam, ale nie chciałam się też od razu negatywnie nastawiać. Wykonałam całą rutynę z jedną drobną zmianą - nie poszłam na spacer o 4.30 z naprawdę ważnego powodu - nie czuję się bezpiecznie w mojej okolicy o tej godzinie, szczególnie, jak jest tak ciemno jak było wtedy. Postanowiłam więc, że na spacery będę chodzić później. Poza tym, wykonałam rutynę, ale i cały dzień w 100%. Nie miałam żadnej drzemki, żadnej kawy, nic z tych rzeczy, byłam z siebie naprawdę dumna. Poza tym zauważyłam, że dużo mniej czasu spędzałam na telefonie i byłam dużo bardziej produktywna - wykonałam dużo więcej rzeczy, niż zazwyczaj.

Poranna rutyna - dzień trzeci
Tutaj zrobiło się delikatnie pod górkę, bo dzień wcześniej spędziłam wspaniały wieczór z moją przyjaciółką, przez co moja wieczorna rutyna troszkę się przesunęła, ale dzień rozpoczęłam punktualnie o 4 i wykonałam całą poranną rutynę. Jako, że w poprzednie dni mój grafik pękał w szwach - ten tydzień był wypełniony wizytami u lekarzy, kosmetyczek, ogólnie miałam sporo obowiązków - postanowiłam troszkę odpocząć właśnie w środę. Poranną rutynę owszem, wykonałam, ale zamiast starać się zrobić wszystko, co było na mojej liście zadań na ten dzień, postanowiłam trochę poleniuchować, strzelić sobie drzemkę, i spędzić trochę więcej czasu pracując na komputerze, niż fizycznie. Nauczyłam się wtedy prostego triku, którego opisałam ostatnio na blogu - zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, ale nie wykończyłam się psychicznie. Przeczytałam za to prawie całą książkę Nie mów nikomu autorstwa Harlana Cobena, którą udało mi się zgarnąć w świetnej cenie w jednym z kudowskich kiosków - 6,99!

Poranna rutyna - dzień czwarty i piąty
Tutaj zasadniczo trochę się poddałam z wykonywaniem moich obowiązków z listy zadań, ale nie z rutyną - dostałam okresu, a pierwsze dwa dni są dla mnie wykańczające. Wykonywałam wszystkie czynności z listy porannej rutyny, ale nie wszystkie z listy zadań z bardzo prostej przyczyny - w tych dwóch dniach ledwo chciało mi się żyć, a co dopiero cokolwiek robić.

Poranna rutyna - wnioski
Wniosek mam jeden, bardzo prosty i dla mnie naprawdę pozytywny - da się. Jestem zaskoczona tym całym tygodniem - byłam pewna, że okaże się jednym wielkim życiowym błędem, a okazało się, że był jednym z najlepszych tygodni, jaki w życiu miałam. Nie zawsze było łatwo, ale zawsze wiedziałam, że było warto - bo robiłam to tylko i wyłącznie dla siebie. Zdecydowanie polecam każdemu, u mnie zdecydowanie wyszło i będę kontynuować wstawanie o 4 - dzień zaczyna się dużo lepiej, jak wykonacie swoją poranną rutynę przed wschodem słońca, a po wykonaniu jej przywita Was ten oto cudowny widok. ♥




A Wy? O której zaczynacie swój dzień?
Miłego tygodnia i do następnej niedzieli ♥
klaudia x

ig: @tbkrnk
tt: @tbkrnk
snapchat: @ksiezniczkac
mail: tabakiernikk@gmail.com

niedziela, 4 sierpnia 2019

(Nie)idealna.

Długo się zastanawiałam... Kogo ja oszukuje... NADAL się zastanawiam nad tytułem i tematem tego posta. Tak naprawdę przesiedziałam cały tydzień i nic ciekawego nie robiłam, więc czym mam się z Wami podzielić? Tym, że przesiedziałam pięć dni i gapiłam się w telewizor? Że w planach miałam milion rzeczy, a tak naprawdę nic nie zrobiłam? Nie ma się czym chwalić...

Jestem zmęczona, a tak naprawdę nic nie robię. Budzę się i mi się zwyczajnie nie chce. Budzę się zmęczona i, zamiast coś robić, to odpoczywam. Nie potrafię tego zrozumieć. Zmuszam się do zrobienia każdej, NAJMNIEJSZEJ czynności. Nie wiem, czy to powrót stanu depresyjnego, czy po prostu "przemęczenie materiału", ale jest to... męczące. Zamiast wstać i cieszyć się z każdej chwili w życiu, wstaję i chcę ponownie iść spać.

Tutaj umysłowo jestem zmęczona, nie chce mi się zupełnie nic, a z drugiej strony... gonitwa myśli, milion myśli na minutę, cały czas muszę coś robić z rękami i nogami, normalnie ADHD! Pięknym przykładem jest dzisiejszy dzień. Mama obudziła mnie po 7.30, a od około 9.30 byłam na nogach. Potem bieganie, żeby w końcu zrobić sobie nowe zdjęcie do indeksu, pracy i innych profesjonalnych dupereli. Zrobiłam makijaż, który wychodził okropnie i musiałam go zaczynać od nowa kilka razy, dojechałam spocona na rowerze, bo wiadomo, zawsze pod wiatr, choćby tego wiatru nie było, to jak ja jadę na rowerze, to wiatr być musi. Na zdjęciach wyszłam z trzema podbródkami, no ale cóż, bywa, aparatu nie oszukasz. Zdjęcia do odbioru w poniedziałek. Nagle 12! Trzeba wstawić dwa prania, powiesić je, umyć podłogę w całym domu, upiec babkę... a Klaudia dowala sobie jeszcze godzinę roboty, bo nie podoba jej się wygląd kuchni. Spędziłam godzinę sprzątając zakamarki, myjąc kuchenkę, wszystkie konkretne części, umyłam płytki dookoła kuchni... Perfekcyjna pani domu? Nie znam. A potem padam na twarz, myjąc kolejną część kuchni, zapominam o drobnostkach... Zasadniczo działam na takich randomowych wyrzutach energii. Niby wszystko spoko, bo to tak, jakby dostawać kopniaka energii, ale z drugiej strony... Dlaczego tak nie może być zawsze? Rano, 7.30, najchętniej bym zabiła, że tak wcześnie mój organizm sam się budzi. Tyle planów już miałam, na wstawanie o wczesnych godzinach, ćwiczenia, spacery, ale nigdy żaden nie wychodzi! Bo jak się budzę o tej 7.30, to spędzam większość tego czasu na social mediach zamiast bycia produktywnym. A potem jeszcze nie daj Boże strzelę sobie 15-minutową drzemkę, która przemienia się w 2-godzinną drzemkę, budzę się nie wiedząc który mamy rok, a potem siedzę do północy... Błędne koło. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że choćbym zasnęła grubo po północy, o 7.30 otwierają mi się oczy, bez żadnych wyjątków. 31 lipca, na przykład, postanowiłam spać ze swoim psem; 1 sierpnia Xuśka obchodziła 11. (!) urodziny, więc postanowiłam jej zrobić taki mini-prezent i ze mną sobie spała. Z nią to "spanie" jest bardziej czuwaniem, bo zawsze bardziej przejmuje się jej wygodą, niż swoją. Budziłam się średnio co 2 godziny, a i tak o 7.30 byłam już zwarta i gotowa do życia... Ja się pytam, JAK? Nie rozumiem mojego organizmu ani trochę w takich momentach.

Każdego dnia jest zasadniczo to samo. Budzę się z listą pełną planów, a rzadko wykonuje 100% tej listy i przez to czuję się jak nic nie warty śmieć. Tutaj niby nad tym pracuje, bo zdaję sobie sprawę, że nie każdy dzień jest taki sam, nieraz mam gorsze humory, gorsze i lepsze dni, staram się jak mogę, żeby wszystko zrobić... I tutaj muszę sama siebie zatrzymać. Raz na swoim Instagramie (@tbkrnk) udostępniłam coś, co idealnie podchodzi pod ten temat.

[Tłumacząc na polski: Przyjazne przypomnienie: Robienie co w Twojej mocy nie oznacza pracowania do momentu załamania nerwowego, dbaj o siebie.]

Zgadzam się z tym w 100%. Nawet na Instagramie, w wyróżnionych relacjach, pisałam właśnie o tym. Było, oczywiście, pisane w języku angielskim (bo nie potrafię zdecydować w jakim języku to konto chcę prowadzić, a angielski jest bliższy mojemu sercu, niż polski), więc streszczę to tutaj. Przez LATA myślałam, że robię co w mojej mocy tylko i wyłącznie wtedy, kiedy się wykończę. Kiedy po prostu pod koniec dnia padnę na pysk i nie będę w stanie spojrzeć na siebie, zarówno w sensie fizycznym, jak i psychicznym. Właściwie, to całe życie byłam uczona, że mam tak robić. Choćby nie wiadomo jak się w moim życiu waliło i paliło, ja zawsze robiłam dobrą minę do złej gry i stawiałam swoje zdrowie psychiczne dopiero na kolejnych miejscach. Zresztą, każdy Polak był tak uczony, bo przecież istnieje jednak mentalność zatytułowana "co ludzie powiedzą?". Tej właśnie mentalności mam bardziej dość, niż samych Polaków. Dlaczego udajemy jeden przed drugim, że w naszym życiu jest lepiej, niż naprawdę jest? Dlaczego sami siebie oszukujemy? To jest dla mnie chore. Zamiast spojrzeć prawdzie w oczy, pokazać, że każdemu się czasem coś nie udaje, każdemu podwinie się noga, udajemy Bogów i Królów, którym udaje się wszystko. A tak naprawdę, to gówno prawda! Mi podwija się noga bardzo często i zawsze otwarcie o tym mówię. Bo okazanie słabości nie jest słabością, a mocą. Trzeba naprawdę mieć dużo jaj, żeby przyznać się przed samym sobą i przed całym światem, że się nie układa. Każdy może udawać, ale nie każdy się do tego przyzna, że coś nie idzie, jak powinno. Moja mama i babcia są innego zdania, dlatego Nasza rodzina jest wspaniała, idealna, bez skazy... Naprawdę? Wcale tak nie jest. Jak każda rodzina, mamy swoja problemy, większe i mniejsze. I nie chcę Wam tutaj mówić, że macie się CHWALIĆ problemami, a jedynie przyznać przed samymi sobą, że takowe macie... Bo każdy je ma. Celebryci, artyści, aktorzy, królowie, księża, WSZYSCY mamy problemy. Ja mam dość udawania, że jestem kimś, kim nie jestem. Bo jestem sobą i to chcę właśnie pokazywać - siebie, nie udawaną wersję, którą wymyśla moja rodzina. Jestem sobą i nie zawaham się tego użyć. To jest moja największa zaleta!

Dlatego otwarcie przed Wami przyznaję. Ten post był napisany kompletnie z dupy. Nie spodziewałam się, że cokolwiek tutaj napiszę, a widzę, że wyszedł mi z tego całkiem pokaźny post. Jest u mnie ciut gorzej, niż zazwyczaj, ale pracuję nad tym, żeby było tak jak najkrócej. Będę powracać do sił, na pewno jeszcze podwinie mi się noga, nie raz, nie dwa. I za każdym razem będziecie o tym wiedzieć.

Małe, przyjazne przypomnienie dla Ciebie... tak, Ciebie, drogi czytelniku! Na świecie jest tylko i wyłącznie jedna osoba, która żyje takim życiem, jak ty, może podejmować decyzje za Ciebie i być Tobą... Tą osobą jesteś TY! To jest Twoja magiczna moc! Używaj ją tak często, jak się tylko da!

Miłego tygodnia i do następnej niedzieli! ♥

klaudia xx

instagram: @tbkrnk
twitter: @tbkrnk
snapchat: @ksiezniczkac
mail: tabakiernikk@gmail.com

♥♥♥

a dla wytrwałych? Xuśka w 11. urodziny ♥



niedziela, 28 lipca 2019

Jak to jest mieć "starą duszę"?

Witam Was w to niedzielne popołudnie z nowym wpisem na blogu! :)
Powiem Wam, że sporą część tygodnia spędziłam na zastanawianiu się, czy aby na pewno udostępniłam posta w zeszłą niedzielę: ten tydzień wydawał się tak cholernie długi, że myślałam, że minęła już jedna niedziela! U mnie w tym tygodniu było wielkie malowanie! W końcu, po trzech latach czekania, mój pokój jest lawendowo-grafitowy i w końcu czuję się jak u siebie.
Ale nie o tym dzisiaj, a o "starych duszach".
Nie wiecie, co to? Cóż, termin ten nie jest do końca znany w polskiej kulturze, ale w sumie co jest znane w polskiej kulturze? Po ostatnich wydarzeniach w Białymstoku kwestionuje swoje korzenie. Brak tolerancji, ale też zwyczajne chamstwo, wychodziło z tych "Polaków". Jedyne, co mi się "podobało" w tym wydarzeniu, to wywiad z jedną Polką, która mówiła o tej sytuacji. Jak znajdę, to pojawi się [LINK].
Mniejsza z tym, przechodząc do FAKTYCZNEGO tematu tego posta, "stara dusza", z angielskiego old soul, to osoba, która jak na swój wiek jest bardzo dojrzała i zazwyczaj nie dogaduje się z rówieśnikami, bo nie mają wspólnych tematów. Uważam się za przedstawicielkę tej grupy z wielu powodów. W jednym z angielskich artykułów, jakie czytałam na ten temat, podawano 9 znaków "starej duszy", a ja, chcąc nie chcąc, zgadzałam się z każdym z nich.

Jako 21-latka, mam wrażenie, że przeżyłam więcej, niż niejeden 40-latek. Czuję się na dużo dojrzalszą, nie pojmuję przejmowania się bzdetami typu lajki na fejsie czy instagramie, jaki mam telefon czy skąd mam ciuchy. Zwisa mi to i powiewa, bo doskonale wiem, że to, co się liczy, to jakim człowiekiem się jest. Możesz chodzić do kościoła, być religijnym człowiekiem, dawać na ubogich, ale jeżeli traktujesz drugiego człowieka jak psa, to ja dziękuję. 

Nie lubię rozmawiać o niczym: rozmowy o pogodzie, o tym jak leci? Nudzą mnie, i to bardzo. Znalazłam garstkę osób, z którymi mogę faktycznie pogadać na wszelkie możliwe tematy i się z Nimi nie nudzę, są dla mnie na miarę złota. Mnie obchodzi jakość, a nie ilość. Nie potrzebuję mieć setek znajomych, z którymi zamienię dwa słowa raz na kilka dni; potrzebuję prawdziwych przyjaciół, którym mogę się zwierzyć ze wszystkiego i czuć bezpiecznie. I takie właśnie osoby w moim życiu mam i naprawdę bardzo je sobie cenię.

Dla mnie nie ma tematów tabu. Jeżeli coś się dzieje, jest jakiś problem, to otwarcie o tym mówię, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że nie wszyscy tak mają i mogą zareagować inaczej ode mnie, jestem przygotowana na takie sytuacje; przeszłam przez setki takich sytuacji, wiem, jak to jest się czuć niekomfortowo w takich sytuacjach i, chociaż chciałabym ich za wszelką cenę uniknąć, wiem, że mogą się zdarzyć. Często przez moją bezpośredniość jestem postrzegana jako wredna lub niemająca którejś tam klepki, innymi słowami nie umiem się zamknąć. A ja po prostu lubię wiedzieć na czym stoję i co się dzieję.

Nieraz jestem uznawana jako pojebana - nie potrafię znaleźć innego słowa - bo interesują mnie inne sprawy, niż większości ludzi w moim wieku, chcąc nie chcąc, dla tych ludzi jestem czarną owcą, samotnym wilkiem, chociaż tak naprawdę nie jest. Po prostu interesuję się tematami, którymi oni się nie interesują - dzięki Bogu za ludzi, którzy się nimi interesują.

Nieraz nie wiem co powiedzieć. Mam emocje, których nie da się ubrać w słowa, a słowa, które mogłabym użyć do ich opisania, znaczą zupełnie coś innego dla innych ludzi. Nie tylko jest to spowodowane tym, że mieszają mi się język angielski z polskim, ale też tym, że dla mnie wszelkie emocje mają głębsze znaczenie, niż dla innych ludzi. Mam nadzieję, że jest w tym akapicie sens.

Z łatwością się wykańczam - psychicznie i fizycznie. Za dużo spędzania czasu z ludźmi i potrzebuję miesiąca przerwy na regenerację. Tym bardziej dla osoby bardziej introwertycznej, to jest dla mnie jeszcze bardziej odczuwalne. Jeżeli w pokoju znajduje się więcej niż 5 ludzi, czuję się bardzo nieswojo. Stąd moje ostatnie ataki paniki - te większe i te mniejsze. Jako osoba empatyczna, odczuwam też emocje osoby trzeciej - wpasowuje się w jej emocje, w jej aktualną sytuację i czuję to tak, jakbym nią była.

W wieku 21 lat, nigdy nie miałam chłopaka. Z jednej strony mnie to naprawdę cholernie boli: czasami po prostu chce się przytulić do kogoś ważnego, innego od mojej mamy, chodzić z kimś za rękę, mieć tą relację z inną osobą. Wmawiam sobie, że czekam na tego kogoś, kto wstrząśnie całym moim światem, bo wolę poczekać, niż mieć byle kogo. Z drugiej strony lubię być samotną duszą. Doskonale wiem, że cholernie ciężko będzie mi znaleźć złoty środek w jakiejkolwiek relacji. Ale będziemy próbować, bo po to żyjemy, by uczyć się na błędach swoich, a nie innych.

Widzę wiele ścieżek przede mną, dlatego kiedy przychodzi czas na podjęcie decyzji, jest mi cholernie ciężko, bo widzę wszystkie wady, ale i zalety wszelkich wyborów, przez co mam mętlik w głowie. Ale dzięki temu rozumiem akcje i wybory innych dużo bardziej, bo wiem, co musieli przeżyć, by osiągnąć to, co mają. 

Nie znalazłam jeszcze swojego miejsca. Swojego miejsca, gdzie czułabym się w 100% komfortowo, nawet we własnym domu nie czuję się do końca komfortowo. Tym bardziej w aktualnej sytuacji Polski, mam wrażenie, że najwyższy czas zbierać manaty i znikać. Ale świat stoi przede mną otworem i wiem, że kiedyś znajdę swoje bezpieczne miejsce, swój prawdziwy dom.

Odpowiadając na pytanie z tytułu postu? Stara dusza otwiera Ci oczy na świat i pozwala zrozumieć głębszą prawdę. Jest to uczucie, którego nie da się opisać, ale w "ziemskich" słowach, jest to po prostu wspaniałe, cudowne, magiczne. Mimo swoich wad i zalet, nie zamieniłabym jej na żadną inną. Życie z tą duszą jest na pewno dużo ciekawsze, niż z jakąkolwiek inną.

A ty? Jesteś "starą duszą"?

do zobaczenia w przyszłą niedzielę!
klaudia ♥

ig: @tbkrnk
tt: @tbkrnk
snapchat: @ksiezniczkac
mail: tabakiernikk@gmail.com

niedziela, 21 lipca 2019

moje zdrowie.

Tak, jak się z Wami umawiałam, punktualnie o 12 w niedzielę pojawia się nowy post!
Mam nadzieję, że Wam się spodoba. Dla mnie był naprawdę cholernie trudny do napisania, bo nie chciałam się przed samą sobą do wielu tych rzeczy przyznać. Ale nadszedł czas, po latach oszukiwania samej siebie, by przyznać się do wielu rzeczy, do których nie chciałam i nie zamierzałam się przyznawać, ale życie postanowiło jednak inaczej. Tym sposobem przedstawiam Wam moje zdrowie.

W tym momencie mam wrażenie, że lepiej byłoby nazwać ten post moja choroba, ale nie chcę od razu wszystkiego przekreślać, bo wiem, że wszystko leży w mojej podświadomości i prędzej czy później powrócę do pełnego zdrowia. Tak więc, tu i teraz, przed sobą i przed Wami, przyznaję się do swojego aktualnego stanu, wiedząc, że lada moment zmieni się na dużo lepszy.

Zacznijmy od tego, że nigdy nie byłam osobą szczupłą. Odkąd pamiętam byłam bardziej okrąglutka, niż inne istoty wokół mnie. Wszystkie zdjęcia, które wpadły mi w rękę na przestrzeni lat, ukazywały mnie jako kuleczkę - stąd też nigdy nie przejmowałam się swoim ciałem, bo wydawało mi się to normalne. Na brzuchu zawsze miałam delikatną oponkę, moje uda od zawsze się stykały, moja twarz zawsze była okrągła - to od zawsze był dla mnie standard.
Sporo rzeczy zmieniło się, kiedy rozpoczęłam gimnazjum - jak wiadomo, w gimbazie człowiek dojrzewa, a wszyscy, w miarę dojrzewania, zaczęli zauważać moje dodatkowe kilogramy. Był to też czas, kiedy wchodziły wszelkie portale typu ask.fm, sławny stawał się Twitter, Instagram... Ale zajmę się tylko tym pierwszym, bo to tam znajdowało się najwięcej nieprzyjemnych komentarzy. Oprócz tego, jak już wspominałam, od zawsze prowadziłam blogi, w gimnazjum również miałam jednego bloga, pod którego kątem również rzucano wiele nieprzyjemnych komentarzy. Najwięcej jednak komentarzy/pytań pojawiało się na ask.fm - tam można było pozostać anonimowym od początku do końca, a jako że wszyscy moi, cóż, prześladowcy, nie byli na tyle odważni, by podpisać się imieniem i nazwiskiem, był to idealny sposób, by ze mnie drwić i mnie wyśmiewać. Na żywo przecież mało kto ma tyle odwagi, żeby wytknąć palcem wady drugiej osoby - tak jak i oni. Mimo, że komentarze pod postami, jak i pytania, były dodawane anonimowo, doskonale wiedziałam, kto je dodaje - nietrudno się domyślić, znając całą szkołę, wszelkie typowe teksty, zachowania i słownictwo, a jako osoba skromnie inteligentna, kwestią czasu było, by domyślić się kto dokładnie, z kim i w jakiej sprawie je dodaje. Patrząc z perspektywy czasu jest to cholernie zabawne - mimo, że wyśmiewali się ze mnie na portalach, to w prawdziwym życiu chcieli być moimi przyjaciółmi, chętnie się ze mną zadawali. Po prostu śmiech na sali.
W liceum sytuacja nie zmieniła się nic a nic, szczególnie że moja klasowa sytuacja niewiele się zmieniła, a jak się zmieniła, to wcale nie na lepsze. Podochodzili ludzie z tej samej szkoły, ale z innych klas. W liceum natomiast byłam już dużo mądrzejsza - wtedy zdawałam sobie sprawę z kim warto, a z kim nie warto się zadawać. W BARDZO krótkim czasie straciłam swoją przyjaciółkę, która tak naprawdę tylko wbijała mi szpile, a dzięki temu znalazłam prawdziwych przyjaciół, z którymi do dnia dzisiejszego mam kontakt. Nie zmienia to jednak faktu, że i tak często słyszałam różne podśmiechujki od osób trzecich, czasem nawet słyszałam to od moich przyjaciół, którzy gdzieś tego podsłuchali i przekazywali to mi - i bardzo się z tego cieszę. Najbardziej jednak zabolał mnie komentarz jednej, jedynej osoby. Nie dlatego, że mi na niej jakoś bardzo zależało, choć był moment, kiedy mi na niej zależało, a dlatego, że osoba ta nie miała mi tego odwagi powiedzieć prosto w oczy, ale mówiła o tym moim przyjaciółkom, doskonale wiedząc, że przekażą to mnie. Komentarz ten, mimo upływu przynajmniej 3 lat, doskonale pamiętam. Był to komentarz, właściwie wskazówka, że powinnam się bardziej otworzyć. Widzicie, to nie chodziło o to, że byłam skryta - ja po prostu wiedziałam komu warto pokazać moje wnętrze, a komu nie warto. A ta osoba akurat nie była tego ani trochę warta. Ups.
Po liceum sytuacja całkowicie się zmieniła - wtedy zdałam sobie sprawę jak niewiele znaczy moje ciało. Jak bardzo ludzie mają w dupie to, jak wyglądasz, bo chcą Cię poznać, co do tej pory nigdy się nie zdarzało! Warto może też podkreślić, że chodzi mi o dorosłych i dojrzałych ludzi! Tak, jest różnica między dorosłym, a dojrzałym człowiekiem, i to znaczna. Poznałam wielu wspaniałych ludzi, którzy nie przejmowali się moim wyglądem, a tym, co mam do przekazania. Szczególnie wspaniali ludzie znaleźli się na studiach - nie tylko cała grupa, ale pojedyncze osoby z innych grup, jak i wykładowcy, nie mieli problemu z tym, że mam dodatkowych kilka kilogramów, bo widzieli moje prace, moje zachowanie i charakter, na tyle, na ile mogli.

Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak niewiele napisałam o zdrowiu, a jak wiele o sytuacji DOOKOŁA mojego zdrowia.
Niestety pamiętam, że w liceum sprawa mojego zdrowia się pogorszyła - nie tylko fizycznego, ale i psychicznego. To w tym okresie na jaw wyszła zdrada mojego ojca, a ja w jedzeniu znajdowałam spokój i uleczenie wszelkiego zła, co w krótkim czasie spowodowało przybranie na wadze. W pierwszej liceum doskonale pamiętam, że mieściłam się w rozmiar M, a w drugiej wchodziłam już na XL. Nie potrafiłam sobie poradzić z emocjami i ze swoją wagą, więc rozpoczęło się spotykanie z lekarzami.
Jedna z lekarek nie chciała mi robić badań, bo uważała, że wszelkie problemy zdrowotne idą od mojej wagi, rozkazała wręcz, że muszę udać się do psychologa. Do tej lekarki już nie chodzę, bo zaufanie do niej po tej sytuacji straciłam - udałam się do innego lekarza, od którego dostałam skierowanie na badania, jak i do ginekologa. Badania wykazały, że mam podwyższony poziom OB, a w porównaniu z innymi wynikami okazało się, że miałam go podwyższonego dobre kilka lat. Zaczęły się skierowania do innych lekarzy, by szukać przyczyny problemu - alergolog, reumatolog, dalsze badania, które właściwie nic nie wykazały, ale wizyta u ginekologa już tak. Po krótkim badaniu i wywiadzie okazało się, że być może cierpię na PCOS (zespół policystycznych jajników) i zleciła dalsze badania, których do tej pory nie wykonałam i dalej żyję w niewiedzy, czy aby na pewno cierpię na PCOS, czy nie. Wiadomo jednak, że choruję na hirsutyzm, czyli nadmierne owłosienie typu męskiego. Nie jest to ciekawa choroba, zresztą jak każda, jest cholernie upierdliwa. Wiedziałam, że jestem nadmiernie owłosiona, to prawda, ale sądziłam, że to kwestia genów, a nie choroby. Niestety, zostało to potwierdzone przez więcej, niż jednego lekarza, jak i samą mnie. Wiem, jakie są objawy choroby, a u mnie wszelkie się, niestety, zgadzają. Jest to cholernie wstydliwa choroba i nie jest fajnie z nią żyć, szczególnie w czasach, kiedy kobiety powinny być praktycznie łyse wszędzie, poza głową, brwiami i rzęsami.
Mimo, że tej pierwszej lekarki nienawidziłam, udałam się jednak do psychologa, który okazał się zupełną stratą czasu. Nie potrafiłam się z nim dogadać, czułam się jak na przesłuchaniu, nie potrafiła ze mną rozmawiać, jedynie wypytywała. Przekroczyła jednak wszelkie bariery, kiedy na jednym ze spotkań wyprosiła mnie i poprosiła moją mamę, łamiąc przy tym nie tylko tajemnicę lekarską, ale także moje zaufanie w stosunku do niej. Skierowała mnie jednak do psychiatry, który dobrał mi leki, które okazały się nieodpowiednie dla mojego organizmu. Po wizytach u psychiatry okazało się, że choruję na depresję, która wkrótce okazała się depresją dwubiegunową, inaczej zwaną chorobą afektywną dwubiegunową. Niedługo po tym stwierdziłam, że psycholog nie jest mi potrzebny i więcej u szanownej pani psycholog się nie pojawiłam. Po krótkim czasie okazało się jednak, że nie mogę zaprzestać wizyt u psychologa, więc pani psychiatra poleciła mi inną panią psycholog, która okazała się strzałem w 10! Do tej pory korzystam z jej terapii, jestem bardzo zadowolona i nie zmieniłabym jej na żadną inną. Niedługo po pierwszej wizycie u psychologa, psychiatra dobrała mi odpowiednie leki, które biorę do teraz i czuję się z Nimi świetnie!

Wiem, że ta historia jest zagmatwana, jeśli dalej to czytacie i coś z tego rozumiecie, to brawa dla Was, bo ja już sama nie wiem, o czym piszę, ale obiecuję, że historia powoli dobiega końca.

W końcu jesteśmy w dniu dzisiejszym. Około miesiąc temu poszłam do lekarza z problemami z dłonią, która od czasu do czasu cholernie cierpła, jak i poprosić o badanie krwi, tak profilaktycznie. Podczas wywiadu okazało się, że mogę cierpieć na zespół cieśni nadgarstka - znienacka łapał mnie ogromny dyskomfort, mrowienie dłoni, a czasem nawet brak czucia i problemy w wykonywaniu najprostszych czynności.
Po badaniu krwi, z kolei, wyszło na jaw, że mam stan przedcukrzycowy, do którego sama się doprowadziłam. Prawda jest taka, że sama się o to prosiłam. Nie dbałam o to, co trafia na mój talerz. Jadałam zdrowie posiłki, dużo warzyw i owoców, pełno zbóż i nasion strączkowych, bo jako wegetarianka musiałam jakoś wpakować białko w swoją dietę - ale poza tymi jakże zdrowymi posiłkami często jadałam fast foody, lody, frytki, pizze, słodzone napoje, nie odmawiałam słodyczy, słonych i tłustych przekąsek... Nie prowadziłam najzdrowszego trybu życia. Ba, nawet do tych "zdrowych" posiłków byłam w stanie dopieprzyć czegoś niezdrowego. Sałatka grecka? Z bagietką czosnkową. Ryż z sosem meksykańskim? Spaghetti? A to dodam do tego tartego sera. Mimo, że wybierałam zdrowe posiłki, powodowałam to, że nie były już takie zdrowe. I moje ciało tego nie wytrzymało. I ja się niemu nie dziwię. Przechodziło nieskończone ilości prób, aż w końcu nie wytrzymało. I tak oto jestem teraz tutaj - siedzę i się zastanawiam co, do cholery, mogę zrobić. Zajęło mi to dobre kilka dni, blisko tydzień, żeby wpaść na odpowiedni trop - i oto jestem.

Przed wstąpieniem w szczegóły moich planów na najbliższą przyszłość, chcę jednak w skrócie napisać co i jak, bo mam wrażenie, że ten post już jest cały wymieszany i poplątany. A więc jestem 21-letnią wegetarianką ze stanem przedcukrzycowym, prawdopodobieństwem PCOS i zespołu cieśni nadgarstka, chorującą na ChAD i nienawidzącą wszelkich rodzajów diet i dietetyków.
Dlaczego nienawidzę dietetyków? Bo trafiłam na dietetyka, który wierzył, że powinnam się głodzić, by powrócić do normalnej wagi. A dlaczego nienawidzę diet? Bo samo słowo dieta kojarzy mi się tylko i wyłącznie z ograniczaniem wszelkiego rodzaju pokarmów i chwilową zmianą nawyków żywieniowych, czego fanką nie jestem. U mnie, jak już (chyba) pisałam w poprzednim poście, metody małych kroczków nie działają. Albo zmieniam wszystko na raz, albo nie zmieniam nic.

A więc ten TROP! Wpadłam na kilka naprawdę świetnych artykułów, dzięki którym mnie olśniło. Od września zeszłego roku jestem wegetarianką, nie jem mięsa, ani ryb, ale też produktów na bazie np. żelatyny czy czegokolwiek, czego produkcja powodowała bezpośrednią śmierć zwierzęcia. Od dobrych kilku lat słyszałam natomiast o weganizmie, ale zawsze wydawał się dla mnie za trudny. Wychowanie się w typowo polskiej rodzinie wiązało się z niewiarygodną ilością produktów zwierzęcych w każdej potrawie - gołąbki, pieczonki, bigos, pierogi z mięsem, kapusta zasmażana, kluski śląskie, rolady wołowe... mam wymieniać dalej? Jest tego PEŁNO! Stwierdziłam jednak, że jeżeli udało mi się przejść na wegetarianizm, to czemu miałoby mi się nie udać przejść na weganizm? I tutaj właśnie rozpoczyna się mój plan, który chcę wprowadzić w życie. Przede mną jeszcze sporo researchu, bo chcę to zrobić raz, a dobrze, ale wiem, że chcę to zrobić. Po wpisaniu hasła weganizm a cukrzyca wyskakuje co najmniej kilka stron artykułów, a poza nimi również dieta śródziemnomorska a cukrzyca. Przede mną sporo czytania, ale wiem, że w głowie narodził się plan, który łatwo nie zejdzie mi z głowy, a wiem, że wprowadzenie go w życie spowoduje same pozytywy.

Na ten moment, jednak, postanawiam wrócić do ZDROWEGO wegetarianizmu - żadnych fast foodów, niezdrowych przekąsek, słodzonych napojów, słodyczy, mnóstwo warzyw i owoców, pełnowartościowych produktów, warzyw strączkowych, a również picia jak największej ilości wody. Przez ostatnie dwa dni piłam około 4 litrów wody dziennie i, powiem Wam, że mimo częstszych wizyt w toalecie, widzę faktycznie ogromną zmianę! PO DWÓCH DNIACH! Wyobraźcie sobie, co może się stać po miesiącu, dwóch, roku!

I z tym Was pozostawiam na ten moment. Za tydzień, ponownie o godzinie 12 (a może ciut wcześniej?), spotkamy się z nowym postem, nowymi tematami i nową wiedzą.

Buziaki!
klaudia x

ig: @tbkrnk
tt: @tbktnk
snapchat: @ksiezniczkac
mail: tabakiernikk@gmail.con



♥♥♥

środa, 17 lipca 2019

co dalej..?

17 dni przerwy, ponownie, niezapowiedzianej. Fakt, że to nie jest moją "pracą" nie pomaga, zajmuje się tym hobbistycznie, chociaż zasadniczo chciałabym na dłuższą metę z tym żyć.
I też fakt, że aby napisać tego posta muszę przeczytać ostatni, żeby wiedzieć na czym stanęłam, też sporo mówi i to nic fajnego!
Okej, doczytane, także ruszamy z kopyta.
Od tamtego postu minęło dosłownie 17 dni, a praktycznie wszystko się obróciło w inną stronę, z czego jestem niesamowicie dumna. 

Postawiłam na swoim. Zdecydowałam, że to moje życie i mam prawo żyć tak, jak ja tego chcę. Stąd też mnóstwo zmian, które będą miały początki już w najbliższych dniach. Postaram się je sformułować tak samo, jak formułowałam poprzedni post.

STUDIA
Zmiana! Ogromna! Nie będę dłużej studiować filologii angielskiej: kultura - media - translacja.
Zarejestrowałam się natomiast zaocznie na socjologię, na tym samym uniwersytecie. Niedawno zaczęłam się wgłębiać w różne tematy, między innymi psychologię i socjologię. Jak już pisałam, psychologia to odległe marzenie, nie tylko ze względu na maturę, ale też na ilość kandydatów na uniwersytetach, i to nie tylko na stacjonarne, ale również niestacjonarne! Na konkretnym uniwersytecie, na którym będę studiować, na 120 miejsc było ponad 800 kandydatów! Zaocznie było może i mniej, bo 200 osób na 120 miejsc, ale tu problemem było to, że zajęcia odbywały się wieczorowo, co mi nie odpowiada. Także zarejestrowałam się na socjologię, gdzie w tym momencie na 70 miejsc jest 30 chętnych. Ogólnie, zabawnie z tym wyszło, bo ja się takimi rzeczami interesowałam już od dawien dawna, ale po prostu nie wiedziałam jak się nazywają. I w końcu, po głębokim researchu, godzinach spędzonych przed komputerem, zdecydowałam, że to jest właśnie to! Tak więc od października rozpoczynam socjologię! (manifestujemy, kochani!)

PRAWO JAZDY
Cóż, tutaj też zmiany! Może jeszcze nie do końca zdecydowane i nie do końca przemyślane, ale wiążą się z poprzednią i następną kwestią. Zrobię, oj zrobię, także radzę uważać na drogach, oby już za niedługo! W związku z tym, że studiować będę zaocznie, w soboty i niedzielę, będę musiała dostawać się jakoś na zajęcia. Ci, którzy mają tę jakże OGROMNĄ przyjemność korzystania z komunikacji miejskiej doskonale wiedzą, że komunikacja miejska zazwyczaj 1) jeździ jak chcę i 2) zmniejsza częstotliwość odjazdów w weekendy, przynajmniej w moich okolicach. Ze względu na to, będzie zdecydowanie prościej dojeżdżać na uczelnię na własną rękę, własnym samochodem, niż godzinami czekać na autobus albo spać po nocach w jakichś uliczkach.

PRACA (!)
Cóż, wygląda na nową kwestię! I w sumie to jest nową kwestią! Klaudia idzie DO PRACY! Nowość, mindblown, po prostu ogólny szok! Zdecydowałam, że takie życie na "zbity" pysk, bez możliwości faktycznego zarobku, nie jest dla mnie. Że mam gdzieś te alimenty, bo chcę się poczuć jak dorosły człowiek, który musi zarabiać na przeżycie. I pewnie mnie wyśmiejecie, że rezygnuję z wygody, ale co to za wygoda, jak bardziej przeszkadza, niż pomaga? I tak oto od (prawdopodobnie) sierpnia rozpoczynam pracę na pobliskim lotnisku w Bistro! W związku z tym w tym roku obejdzie się bez wakacyjnych szaleństw, bo będę pracować! Takie życie osoby dorosłej, najwyraźniej. Czasem trzeba zrezygnować z chwilowej przyjemności, żeby móc przyjemnie żyć na dłuższą metę. Brzmię już jak dorosła?!

ŻYCIE
Jedyna kwestia, w której niewiele się zmienia. Raz samopoczucie lepsze, raz gorsze. Ale jestem cholernie wdzięczna za każdy dzień, za każdą chwilę, za każdy oddech. Za każdą osobę, która znalazła się w moim życiu. Za każdy zbieg okoliczności. Za każdą chwilę na tym świecie, która jest bezpowrotna. Za to, co przeżywam na co dzień. Za to, że wstaję z łóżka każdego rana, mimo, że czasem najchętniej zostałabym w nim na cały dzień. Za to, że mimo wszystko, żyję i robię wszystko, co mogę, żeby moje życie było najwspanialsze. Za każdą decyzję, którą muszę podjąć. A wiecie czemu? Bo to oznacza, że żyję, a nie egzystuję. Że mam na tyle odwagi, żeby ryzykować. I żyję!

ZDROWIE
Też delikatna nowość, chociaż powinna się pojawić dawien dawna. W kwestii swojego ciała, to doprowadziłam się do, cóż, tragicznego stanu. Doprowadziłam się do stanu przedcukrzycowego. Stąd też zamierzam zmienić swoją dietę, swoje nawyki żywieniowe, swoje nastawienie do ruchu, bo dłużej nie chcę tak żyć. Ale o tym pojawi się już inny post. :)


Minęło tylko kilka dni, a zmiany wydają się być ogromne, z czego jestem naprawdę cholernie dumna. U mnie nigdy nie wychodziły metody małych kroczków - albo rzucałam wszystko i zaczynałam na nowo, albo nie robiłam zupełnie nic w nowym kierunku. Trzymajcie za mnie kciuki, Wasze wsparcie będzie mi naprawdę pomocne.

Dzięki, że dalej jesteście.
Postaram się, naprawdę się postaram, żeby posty pojawiały się w każdą niedzielę o 12. Trzymajcie mnie za słowo!

klaudia ♥

ig/tt: @tbkrnk
snapchat: @ksiezniczkac
mail: tabakiernikk@gmail.com

niedziela, 30 czerwca 2019

w mojej głowie #2

Kochani! Miło mi Was ponownie gościć na moim blogu, cieszę się, że Was widzę. Dla niewiedzących czym jest seria "w mojej głowie", zapraszam do poprzedniego posta, który wprowadza w tą tematykę. W tego typu postach, zapraszam Was po prostu do swojej głowy, do przemyśleń, wątków, wszelkich spraw, które w tej właśnie głowie kwitną. Bez dalszego pitolenia, zapraszam do dalszej części postu! :)

Zacznijmy od tego, że zrobiłam sobie niespodziewaną, nawet przeze mnie, przerwę. Nie było mnie tutaj od dwóch tygodni. Nie ukrywam, że problemem stała się moja depresja. Jak dobrze wiecie, jestem otwarta, więc nie zamierzam Wam mówić, że miałam sporo rzeczy na głowie, nie miałam czasu etc. Po prostu wstawałam i mi się zwyczajnie nie chciało. Natomiast to, co bolało najbardziej to zupełny brak wsparcia od mojej mamy. Moja mama sama walczy z depresją od wielu lat, ale nie lubi o tym mówić, ani nazywać tego po imieniu. Jak teraz o tym myślę, to może dlatego boli ją ten fakt, że mówię o tym po imieniu? Nie wiem, czy jest to kwestia tego, że nie chce przyznawać przed samą sobą, że sobie z czymś nie radzi, czy jest to kwestia braku akceptacji w społeczeństwie, ale wiem, ze brak wsparcia z jej strony mnie okropnie boli. Wiem, że jest to ciężka choroba, która zupełnie zrzuca z nóg i ciężko się z nią żyje. Wyjście z niej to nie kwestia wyjścia na dwór i zaczerpnięcia świeżego powietrza, a kwestia lat terapii. Ale nie chcę dzisiaj o tym mówić, to jest sprawa mojej mamy, a nie moja, dlatego nie chcę tego poruszać tutaj.

Moje życie to droga pełna pytań, na które nie znam odpowiedzi. Każdy czegoś ode mnie wymaga, ja sama mam swoje wymagania, a ja mam już wszystkiego po dziurki w nosie. Nie rozumiem, czemu mam robić coś, co mi nie pasuje tylko dlatego, że jest to akceptowane przez społeczeństwo. Fakt, że obcy ludzie na ulicy zaczepiają moją babcię i pytają się co u mnie jest przerażający. Możecie mówić, że są to minusy życia w małym mieście, ale to nie jest wcale, a wcale tak. To jest kwestia tego, że ludzie są ciekawscy i najwyraźniej chcą być bliżej piekła. Więc, tym ludziom z serca przypominam, że zadajemy pytania u źródła (MNIE), a nie osób trzecich (MOJEJ RODZINY). Ja z chęcią na wszystkie odpowiem, a żeby było prościej, to nawet tutaj napiszę odpowiedzi na te, które Was najbardziej dręczą :)

Jak Ci idzie na studiach? :)
Chujowo. Nie zaliczyłam pierwszego semestru na Filologii angielskiej: kultura-media-translacja dzięki literaturoznawstwie. Nie wywalczyłam egzaminu komisyjnego, ale wywalczyłam powtarzanie modułu, o które nawet nie powinnam się starać, bo na pierwszym semestrze coś takiego nie powinno istnieć, ba! nie istnieje prawnie. Dostałam za to piękne pismo, zabraniające mi uczęszczania na 2. semestr powyższych studiów i za jedyne 400 złotych mogę studia rozpocząć ponownie, przepisując niektóre oceny, zachowując status studenta i otrzymując miejsce w grupie przyszłorocznej, przynajmniej z tego, co ja rozumiem. Jeszcze nigdy nie czułam się tak potraktowana przez kogokolwiek, jak przez cudowną administrację na tym uniwersytecie. Jako, że technicznie nadal jestem studentką tego uniwersytetu, nie chcę się podkładać i mieć więcej problemów, więc ze względu, hm, szacunku, nie wymienię nazwy tego uniwersytetu.
Szczerze mam dość tej uczelni, mam dość tego, jak to się wszystko potoczyło i najchętniej rzuciłabym tymi studiami i rozpoczęła coś zupełnie nowego! Odkąd zaczęłam mieć problemy ze zdrowiem psychicznym, zainteresowałam się psychologią - chcę się dowiedzieć jak to wszystko działa i czemu moje ciało tak reaguje, a to jest jeden z najlepszych sposobów, żeby się o tym dowiedzieć - ucząc się o Nim. Niestety, z wynikiem maturalnym z biologii w postaci 26% lub 28% mogę sobie tylko pomyśleć o studiowaniu psychologii na uczelni publicznej, a na uczelnię prywatną mnie aktualnie nie stać. Właściwie, byłoby mnie stać, gdybym rozpoczęła pracę, ale obawiam się, że z tym też może być ciężko.
Powracając do Twojego pytania, jestem najlepszą studentką na roku :) [Mam nadzieję, że już nigdy nie będę musiała studiować tego kierunku.]

Podoba Ci się kierunek? :)
Podobał mi się. Pierwszy semestr był naprawdę cudowny, jak bułka z masłem. No, dobra, oprócz literaturoznawstwa, ale każdemu zdarzy się potknięcie. Nie byłam może piątkową studentką, ale sobie radziłam, z mniejszymi czy większymi problemami. Natomiast w drugim semestrze zaczęło się zadawanie sobie w kółko pytania, czy naprawdę to jest to, czego chcę? Mnóstwo historii, zarówno literatury brytyjskiej, jak i samego anglojęzycznego obszaru językowego, sporo mało przydatnych przedmiotów.. I na co to komu? Tak, doskonale sobie zdaję sprawę, że tak podobno jest na większości studiów, ale to jest PRZERAŻAJĄCE! Tracimy sobie czas na zajmowanie się i nauczanie przedmiotów, które tak naprawdę do niczego się nam nie przydadzą, a potem brakuje nam czasu na podstawowe czynności. Nie rozumiem tego i nigdy nie zrozumiem. Tym bardziej, że wykładowcy wiedząc, że ich przedmiot jest, spójrzmy prawdzie w oczy, niepotrzebny, nagle rzucają tony materiałów, zwiększają poziom trudności, a to wszystko z uśmiechem na twarzy. Jeżeli na tym polegają te studia, to ja dziękuję, naprawdę.
Czy podoba mi się sam kierunek? Teraz, patrząc z perspektywy czasu, nie, nie podoba mi się. Nie wiem, co bym po nim robiła, bo tłumaczem NIGDY nie zostanę, choćby nie wiem co. Kultura krajów anglojęzycznych mnie interesuje, oczywiście, ale nie aż w takim stopniu, w jakim jest to wymagane.
Wiecie, co mi się podobało? Moja cudowna grupa, w której zawsze, nawet w najgorszych sytuacjach, można się było pośmiać, zawsze było z kim pogadać/obgadać, zawsze ktoś był chętny do pomocy, do wszystkiego. Za nimi będę tęsknić najbardziej, zresztą już tęsknie i wydaje mi się, że długo nie przestanę. ♥

Zamierzasz zdawać prawo jazdy? :)
Nie, nie zamierzam. Zrobiłam cały kurs na prawo jazdy, zaliczyłam wewnętrzny egzamin teoretyczny, miałam końcowe jazdy, a od tamtego czasu minęły dwa lata. Nie widzę się za kierownicą. Nie widzę siebie, jako kierowcy. Boję się siedzieć za kierownicą, boję się tej odpowiedzialności, która na mnie spada w momencie, kiedy siadam za kierownicą. Nie jestem w stanie znieść tej odpowiedzialności, szczególnie, że słyszę co chwilę w radiu ile jest wypadków, tych śmiertelnych, przeraża mnie to. Poza tym, JAZDA AUTEM JEST DUŻO BARDZIEJ SZKODLIWA NIŻ JAZDA KOMUNIKACJĄ MIEJSKĄ! Autem może jechać max 5 osób (zależy od modelu), a autobusem może jechać dużo więcej! Robię to dla środowiska, a nie ze strachu! :D

Będziesz kończyć TUK (technika usług kosmetycznych)? :) 
Nie wiem, tutaj powiem szczerze. Z jednej strony, poszłam tam po to, żeby pogłębić wiedzę, czego nie zrobiłam. Ale z drugiej, mam to gdzieś. Nie pogłębiłam wiedzy, niewiele się nauczyłam, jestem w tym samym miejscu, w którym byłam przed rozpoczęciem, poziom wiedzy się ani trochę nie zmienił, co może być moją winą, bo kto by siedział i się uczył w weekendy? Ale z trzeciej strony, chciałabym ją skończyć, żeby wiedzieć coś więcej o skórze, największym narządzie człowieka. Tutaj jest wiele znaków zapytań i nie wiem, co z tym będę robić. Na pewno będę chciała to mądrzej zrobić, a nie robić dwóch rzeczy w tym samym czasie, bo ostatnio nie skończyło się to za dobrze.

Co dalej?
Nic, dalej będę żyć swoim radosnym, może czasem mniej radosnym życiem, spełniać swoje marzenia, robić to, na co mam ochotę. Prawdopodobnie dojdzie mi trochę nowych obowiązków: jeżeli zdecyduje się studiować prywatnie psychologię, będę musiała iść do pracy, co się wiążę z kilkoma rzeczami, o których nie warto mówić tutaj, na forum. Zamierzam zagłębić się w tworzenie piosenek i wierszy, sztuki. Zamierzam się spełniać.
Czego nie zamierzam robić, to przejmować się zdaniem ludzi, którzy dla mnie nic nie znaczą. To, że jakaś obca osoba powie mi lub mojej rodzinie, że powinnam zrobić TO albo TAMTO nic a nic mnie nie obchodzi. Nikt za mnie mojego życia nie przeżyje, mam je tylko jedno, więc czemu miałabym się przejmować czyimś zdaniem, skoro mogę dalej robić to, co kocham i mieć je w poważaniu?

Wiecie, jaki jest największy problem? Że ludzie nie potrafią odpuścić. Jak powiedzą A, to muszą też powiedzieć B. Dlatego tworzą życiorysy obcych osób i próbują je dopasować, a potem próbują wytłumaczyć innym, dlaczego tak się stało. Nie wiem, czy poprzednie zdanie miało sens, ale już tłumaczę: WSZYSCY chcieli, żebym studiowała angielski. WSZYSCY mówili, żebym robiła prawo jazdy, bo bez prawka to nici. Teraz natomiast widzą, co się dzieje i JUŻ PĘDZĄ Z TŁUMACZENIEM, że to pewnie dlatego się tak stało! WSZYSCY... Dość. Wszyscy niech się zajmą swoim życiem. Mam serdecznie dość wysłuchiwania kolejnych rad i porad, o które nigdy nie pytałam i których nigdy nie chciałam. Mam dość wysłuchiwania od obcych ludzi niestworzonych rzeczy o mnie. Wiem, kim jestem. Wiem, co powinnam, a czego nie powinnam. Słucham swojego sumienia i tego, co mi ono podpowiada. Wy zajmijcie się swoim sumieniem i swoim życiem. Nam wszystkim wyjdzie na dobre.

klaudia x

ig: @tbkrnk
tt: @tbkrnk
mail: tabakiernikk@gmail.com
snapchat: @ksiezniczkac