niedziela, 21 lipca 2019

moje zdrowie.

Tak, jak się z Wami umawiałam, punktualnie o 12 w niedzielę pojawia się nowy post!
Mam nadzieję, że Wam się spodoba. Dla mnie był naprawdę cholernie trudny do napisania, bo nie chciałam się przed samą sobą do wielu tych rzeczy przyznać. Ale nadszedł czas, po latach oszukiwania samej siebie, by przyznać się do wielu rzeczy, do których nie chciałam i nie zamierzałam się przyznawać, ale życie postanowiło jednak inaczej. Tym sposobem przedstawiam Wam moje zdrowie.

W tym momencie mam wrażenie, że lepiej byłoby nazwać ten post moja choroba, ale nie chcę od razu wszystkiego przekreślać, bo wiem, że wszystko leży w mojej podświadomości i prędzej czy później powrócę do pełnego zdrowia. Tak więc, tu i teraz, przed sobą i przed Wami, przyznaję się do swojego aktualnego stanu, wiedząc, że lada moment zmieni się na dużo lepszy.

Zacznijmy od tego, że nigdy nie byłam osobą szczupłą. Odkąd pamiętam byłam bardziej okrąglutka, niż inne istoty wokół mnie. Wszystkie zdjęcia, które wpadły mi w rękę na przestrzeni lat, ukazywały mnie jako kuleczkę - stąd też nigdy nie przejmowałam się swoim ciałem, bo wydawało mi się to normalne. Na brzuchu zawsze miałam delikatną oponkę, moje uda od zawsze się stykały, moja twarz zawsze była okrągła - to od zawsze był dla mnie standard.
Sporo rzeczy zmieniło się, kiedy rozpoczęłam gimnazjum - jak wiadomo, w gimbazie człowiek dojrzewa, a wszyscy, w miarę dojrzewania, zaczęli zauważać moje dodatkowe kilogramy. Był to też czas, kiedy wchodziły wszelkie portale typu ask.fm, sławny stawał się Twitter, Instagram... Ale zajmę się tylko tym pierwszym, bo to tam znajdowało się najwięcej nieprzyjemnych komentarzy. Oprócz tego, jak już wspominałam, od zawsze prowadziłam blogi, w gimnazjum również miałam jednego bloga, pod którego kątem również rzucano wiele nieprzyjemnych komentarzy. Najwięcej jednak komentarzy/pytań pojawiało się na ask.fm - tam można było pozostać anonimowym od początku do końca, a jako że wszyscy moi, cóż, prześladowcy, nie byli na tyle odważni, by podpisać się imieniem i nazwiskiem, był to idealny sposób, by ze mnie drwić i mnie wyśmiewać. Na żywo przecież mało kto ma tyle odwagi, żeby wytknąć palcem wady drugiej osoby - tak jak i oni. Mimo, że komentarze pod postami, jak i pytania, były dodawane anonimowo, doskonale wiedziałam, kto je dodaje - nietrudno się domyślić, znając całą szkołę, wszelkie typowe teksty, zachowania i słownictwo, a jako osoba skromnie inteligentna, kwestią czasu było, by domyślić się kto dokładnie, z kim i w jakiej sprawie je dodaje. Patrząc z perspektywy czasu jest to cholernie zabawne - mimo, że wyśmiewali się ze mnie na portalach, to w prawdziwym życiu chcieli być moimi przyjaciółmi, chętnie się ze mną zadawali. Po prostu śmiech na sali.
W liceum sytuacja nie zmieniła się nic a nic, szczególnie że moja klasowa sytuacja niewiele się zmieniła, a jak się zmieniła, to wcale nie na lepsze. Podochodzili ludzie z tej samej szkoły, ale z innych klas. W liceum natomiast byłam już dużo mądrzejsza - wtedy zdawałam sobie sprawę z kim warto, a z kim nie warto się zadawać. W BARDZO krótkim czasie straciłam swoją przyjaciółkę, która tak naprawdę tylko wbijała mi szpile, a dzięki temu znalazłam prawdziwych przyjaciół, z którymi do dnia dzisiejszego mam kontakt. Nie zmienia to jednak faktu, że i tak często słyszałam różne podśmiechujki od osób trzecich, czasem nawet słyszałam to od moich przyjaciół, którzy gdzieś tego podsłuchali i przekazywali to mi - i bardzo się z tego cieszę. Najbardziej jednak zabolał mnie komentarz jednej, jedynej osoby. Nie dlatego, że mi na niej jakoś bardzo zależało, choć był moment, kiedy mi na niej zależało, a dlatego, że osoba ta nie miała mi tego odwagi powiedzieć prosto w oczy, ale mówiła o tym moim przyjaciółkom, doskonale wiedząc, że przekażą to mnie. Komentarz ten, mimo upływu przynajmniej 3 lat, doskonale pamiętam. Był to komentarz, właściwie wskazówka, że powinnam się bardziej otworzyć. Widzicie, to nie chodziło o to, że byłam skryta - ja po prostu wiedziałam komu warto pokazać moje wnętrze, a komu nie warto. A ta osoba akurat nie była tego ani trochę warta. Ups.
Po liceum sytuacja całkowicie się zmieniła - wtedy zdałam sobie sprawę jak niewiele znaczy moje ciało. Jak bardzo ludzie mają w dupie to, jak wyglądasz, bo chcą Cię poznać, co do tej pory nigdy się nie zdarzało! Warto może też podkreślić, że chodzi mi o dorosłych i dojrzałych ludzi! Tak, jest różnica między dorosłym, a dojrzałym człowiekiem, i to znaczna. Poznałam wielu wspaniałych ludzi, którzy nie przejmowali się moim wyglądem, a tym, co mam do przekazania. Szczególnie wspaniali ludzie znaleźli się na studiach - nie tylko cała grupa, ale pojedyncze osoby z innych grup, jak i wykładowcy, nie mieli problemu z tym, że mam dodatkowych kilka kilogramów, bo widzieli moje prace, moje zachowanie i charakter, na tyle, na ile mogli.

Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak niewiele napisałam o zdrowiu, a jak wiele o sytuacji DOOKOŁA mojego zdrowia.
Niestety pamiętam, że w liceum sprawa mojego zdrowia się pogorszyła - nie tylko fizycznego, ale i psychicznego. To w tym okresie na jaw wyszła zdrada mojego ojca, a ja w jedzeniu znajdowałam spokój i uleczenie wszelkiego zła, co w krótkim czasie spowodowało przybranie na wadze. W pierwszej liceum doskonale pamiętam, że mieściłam się w rozmiar M, a w drugiej wchodziłam już na XL. Nie potrafiłam sobie poradzić z emocjami i ze swoją wagą, więc rozpoczęło się spotykanie z lekarzami.
Jedna z lekarek nie chciała mi robić badań, bo uważała, że wszelkie problemy zdrowotne idą od mojej wagi, rozkazała wręcz, że muszę udać się do psychologa. Do tej lekarki już nie chodzę, bo zaufanie do niej po tej sytuacji straciłam - udałam się do innego lekarza, od którego dostałam skierowanie na badania, jak i do ginekologa. Badania wykazały, że mam podwyższony poziom OB, a w porównaniu z innymi wynikami okazało się, że miałam go podwyższonego dobre kilka lat. Zaczęły się skierowania do innych lekarzy, by szukać przyczyny problemu - alergolog, reumatolog, dalsze badania, które właściwie nic nie wykazały, ale wizyta u ginekologa już tak. Po krótkim badaniu i wywiadzie okazało się, że być może cierpię na PCOS (zespół policystycznych jajników) i zleciła dalsze badania, których do tej pory nie wykonałam i dalej żyję w niewiedzy, czy aby na pewno cierpię na PCOS, czy nie. Wiadomo jednak, że choruję na hirsutyzm, czyli nadmierne owłosienie typu męskiego. Nie jest to ciekawa choroba, zresztą jak każda, jest cholernie upierdliwa. Wiedziałam, że jestem nadmiernie owłosiona, to prawda, ale sądziłam, że to kwestia genów, a nie choroby. Niestety, zostało to potwierdzone przez więcej, niż jednego lekarza, jak i samą mnie. Wiem, jakie są objawy choroby, a u mnie wszelkie się, niestety, zgadzają. Jest to cholernie wstydliwa choroba i nie jest fajnie z nią żyć, szczególnie w czasach, kiedy kobiety powinny być praktycznie łyse wszędzie, poza głową, brwiami i rzęsami.
Mimo, że tej pierwszej lekarki nienawidziłam, udałam się jednak do psychologa, który okazał się zupełną stratą czasu. Nie potrafiłam się z nim dogadać, czułam się jak na przesłuchaniu, nie potrafiła ze mną rozmawiać, jedynie wypytywała. Przekroczyła jednak wszelkie bariery, kiedy na jednym ze spotkań wyprosiła mnie i poprosiła moją mamę, łamiąc przy tym nie tylko tajemnicę lekarską, ale także moje zaufanie w stosunku do niej. Skierowała mnie jednak do psychiatry, który dobrał mi leki, które okazały się nieodpowiednie dla mojego organizmu. Po wizytach u psychiatry okazało się, że choruję na depresję, która wkrótce okazała się depresją dwubiegunową, inaczej zwaną chorobą afektywną dwubiegunową. Niedługo po tym stwierdziłam, że psycholog nie jest mi potrzebny i więcej u szanownej pani psycholog się nie pojawiłam. Po krótkim czasie okazało się jednak, że nie mogę zaprzestać wizyt u psychologa, więc pani psychiatra poleciła mi inną panią psycholog, która okazała się strzałem w 10! Do tej pory korzystam z jej terapii, jestem bardzo zadowolona i nie zmieniłabym jej na żadną inną. Niedługo po pierwszej wizycie u psychologa, psychiatra dobrała mi odpowiednie leki, które biorę do teraz i czuję się z Nimi świetnie!

Wiem, że ta historia jest zagmatwana, jeśli dalej to czytacie i coś z tego rozumiecie, to brawa dla Was, bo ja już sama nie wiem, o czym piszę, ale obiecuję, że historia powoli dobiega końca.

W końcu jesteśmy w dniu dzisiejszym. Około miesiąc temu poszłam do lekarza z problemami z dłonią, która od czasu do czasu cholernie cierpła, jak i poprosić o badanie krwi, tak profilaktycznie. Podczas wywiadu okazało się, że mogę cierpieć na zespół cieśni nadgarstka - znienacka łapał mnie ogromny dyskomfort, mrowienie dłoni, a czasem nawet brak czucia i problemy w wykonywaniu najprostszych czynności.
Po badaniu krwi, z kolei, wyszło na jaw, że mam stan przedcukrzycowy, do którego sama się doprowadziłam. Prawda jest taka, że sama się o to prosiłam. Nie dbałam o to, co trafia na mój talerz. Jadałam zdrowie posiłki, dużo warzyw i owoców, pełno zbóż i nasion strączkowych, bo jako wegetarianka musiałam jakoś wpakować białko w swoją dietę - ale poza tymi jakże zdrowymi posiłkami często jadałam fast foody, lody, frytki, pizze, słodzone napoje, nie odmawiałam słodyczy, słonych i tłustych przekąsek... Nie prowadziłam najzdrowszego trybu życia. Ba, nawet do tych "zdrowych" posiłków byłam w stanie dopieprzyć czegoś niezdrowego. Sałatka grecka? Z bagietką czosnkową. Ryż z sosem meksykańskim? Spaghetti? A to dodam do tego tartego sera. Mimo, że wybierałam zdrowe posiłki, powodowałam to, że nie były już takie zdrowe. I moje ciało tego nie wytrzymało. I ja się niemu nie dziwię. Przechodziło nieskończone ilości prób, aż w końcu nie wytrzymało. I tak oto jestem teraz tutaj - siedzę i się zastanawiam co, do cholery, mogę zrobić. Zajęło mi to dobre kilka dni, blisko tydzień, żeby wpaść na odpowiedni trop - i oto jestem.

Przed wstąpieniem w szczegóły moich planów na najbliższą przyszłość, chcę jednak w skrócie napisać co i jak, bo mam wrażenie, że ten post już jest cały wymieszany i poplątany. A więc jestem 21-letnią wegetarianką ze stanem przedcukrzycowym, prawdopodobieństwem PCOS i zespołu cieśni nadgarstka, chorującą na ChAD i nienawidzącą wszelkich rodzajów diet i dietetyków.
Dlaczego nienawidzę dietetyków? Bo trafiłam na dietetyka, który wierzył, że powinnam się głodzić, by powrócić do normalnej wagi. A dlaczego nienawidzę diet? Bo samo słowo dieta kojarzy mi się tylko i wyłącznie z ograniczaniem wszelkiego rodzaju pokarmów i chwilową zmianą nawyków żywieniowych, czego fanką nie jestem. U mnie, jak już (chyba) pisałam w poprzednim poście, metody małych kroczków nie działają. Albo zmieniam wszystko na raz, albo nie zmieniam nic.

A więc ten TROP! Wpadłam na kilka naprawdę świetnych artykułów, dzięki którym mnie olśniło. Od września zeszłego roku jestem wegetarianką, nie jem mięsa, ani ryb, ale też produktów na bazie np. żelatyny czy czegokolwiek, czego produkcja powodowała bezpośrednią śmierć zwierzęcia. Od dobrych kilku lat słyszałam natomiast o weganizmie, ale zawsze wydawał się dla mnie za trudny. Wychowanie się w typowo polskiej rodzinie wiązało się z niewiarygodną ilością produktów zwierzęcych w każdej potrawie - gołąbki, pieczonki, bigos, pierogi z mięsem, kapusta zasmażana, kluski śląskie, rolady wołowe... mam wymieniać dalej? Jest tego PEŁNO! Stwierdziłam jednak, że jeżeli udało mi się przejść na wegetarianizm, to czemu miałoby mi się nie udać przejść na weganizm? I tutaj właśnie rozpoczyna się mój plan, który chcę wprowadzić w życie. Przede mną jeszcze sporo researchu, bo chcę to zrobić raz, a dobrze, ale wiem, że chcę to zrobić. Po wpisaniu hasła weganizm a cukrzyca wyskakuje co najmniej kilka stron artykułów, a poza nimi również dieta śródziemnomorska a cukrzyca. Przede mną sporo czytania, ale wiem, że w głowie narodził się plan, który łatwo nie zejdzie mi z głowy, a wiem, że wprowadzenie go w życie spowoduje same pozytywy.

Na ten moment, jednak, postanawiam wrócić do ZDROWEGO wegetarianizmu - żadnych fast foodów, niezdrowych przekąsek, słodzonych napojów, słodyczy, mnóstwo warzyw i owoców, pełnowartościowych produktów, warzyw strączkowych, a również picia jak największej ilości wody. Przez ostatnie dwa dni piłam około 4 litrów wody dziennie i, powiem Wam, że mimo częstszych wizyt w toalecie, widzę faktycznie ogromną zmianę! PO DWÓCH DNIACH! Wyobraźcie sobie, co może się stać po miesiącu, dwóch, roku!

I z tym Was pozostawiam na ten moment. Za tydzień, ponownie o godzinie 12 (a może ciut wcześniej?), spotkamy się z nowym postem, nowymi tematami i nową wiedzą.

Buziaki!
klaudia x

ig: @tbkrnk
tt: @tbktnk
snapchat: @ksiezniczkac
mail: tabakiernikk@gmail.con



♥♥♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz