niedziela, 30 czerwca 2019

w mojej głowie #2

Kochani! Miło mi Was ponownie gościć na moim blogu, cieszę się, że Was widzę. Dla niewiedzących czym jest seria "w mojej głowie", zapraszam do poprzedniego posta, który wprowadza w tą tematykę. W tego typu postach, zapraszam Was po prostu do swojej głowy, do przemyśleń, wątków, wszelkich spraw, które w tej właśnie głowie kwitną. Bez dalszego pitolenia, zapraszam do dalszej części postu! :)

Zacznijmy od tego, że zrobiłam sobie niespodziewaną, nawet przeze mnie, przerwę. Nie było mnie tutaj od dwóch tygodni. Nie ukrywam, że problemem stała się moja depresja. Jak dobrze wiecie, jestem otwarta, więc nie zamierzam Wam mówić, że miałam sporo rzeczy na głowie, nie miałam czasu etc. Po prostu wstawałam i mi się zwyczajnie nie chciało. Natomiast to, co bolało najbardziej to zupełny brak wsparcia od mojej mamy. Moja mama sama walczy z depresją od wielu lat, ale nie lubi o tym mówić, ani nazywać tego po imieniu. Jak teraz o tym myślę, to może dlatego boli ją ten fakt, że mówię o tym po imieniu? Nie wiem, czy jest to kwestia tego, że nie chce przyznawać przed samą sobą, że sobie z czymś nie radzi, czy jest to kwestia braku akceptacji w społeczeństwie, ale wiem, ze brak wsparcia z jej strony mnie okropnie boli. Wiem, że jest to ciężka choroba, która zupełnie zrzuca z nóg i ciężko się z nią żyje. Wyjście z niej to nie kwestia wyjścia na dwór i zaczerpnięcia świeżego powietrza, a kwestia lat terapii. Ale nie chcę dzisiaj o tym mówić, to jest sprawa mojej mamy, a nie moja, dlatego nie chcę tego poruszać tutaj.

Moje życie to droga pełna pytań, na które nie znam odpowiedzi. Każdy czegoś ode mnie wymaga, ja sama mam swoje wymagania, a ja mam już wszystkiego po dziurki w nosie. Nie rozumiem, czemu mam robić coś, co mi nie pasuje tylko dlatego, że jest to akceptowane przez społeczeństwo. Fakt, że obcy ludzie na ulicy zaczepiają moją babcię i pytają się co u mnie jest przerażający. Możecie mówić, że są to minusy życia w małym mieście, ale to nie jest wcale, a wcale tak. To jest kwestia tego, że ludzie są ciekawscy i najwyraźniej chcą być bliżej piekła. Więc, tym ludziom z serca przypominam, że zadajemy pytania u źródła (MNIE), a nie osób trzecich (MOJEJ RODZINY). Ja z chęcią na wszystkie odpowiem, a żeby było prościej, to nawet tutaj napiszę odpowiedzi na te, które Was najbardziej dręczą :)

Jak Ci idzie na studiach? :)
Chujowo. Nie zaliczyłam pierwszego semestru na Filologii angielskiej: kultura-media-translacja dzięki literaturoznawstwie. Nie wywalczyłam egzaminu komisyjnego, ale wywalczyłam powtarzanie modułu, o które nawet nie powinnam się starać, bo na pierwszym semestrze coś takiego nie powinno istnieć, ba! nie istnieje prawnie. Dostałam za to piękne pismo, zabraniające mi uczęszczania na 2. semestr powyższych studiów i za jedyne 400 złotych mogę studia rozpocząć ponownie, przepisując niektóre oceny, zachowując status studenta i otrzymując miejsce w grupie przyszłorocznej, przynajmniej z tego, co ja rozumiem. Jeszcze nigdy nie czułam się tak potraktowana przez kogokolwiek, jak przez cudowną administrację na tym uniwersytecie. Jako, że technicznie nadal jestem studentką tego uniwersytetu, nie chcę się podkładać i mieć więcej problemów, więc ze względu, hm, szacunku, nie wymienię nazwy tego uniwersytetu.
Szczerze mam dość tej uczelni, mam dość tego, jak to się wszystko potoczyło i najchętniej rzuciłabym tymi studiami i rozpoczęła coś zupełnie nowego! Odkąd zaczęłam mieć problemy ze zdrowiem psychicznym, zainteresowałam się psychologią - chcę się dowiedzieć jak to wszystko działa i czemu moje ciało tak reaguje, a to jest jeden z najlepszych sposobów, żeby się o tym dowiedzieć - ucząc się o Nim. Niestety, z wynikiem maturalnym z biologii w postaci 26% lub 28% mogę sobie tylko pomyśleć o studiowaniu psychologii na uczelni publicznej, a na uczelnię prywatną mnie aktualnie nie stać. Właściwie, byłoby mnie stać, gdybym rozpoczęła pracę, ale obawiam się, że z tym też może być ciężko.
Powracając do Twojego pytania, jestem najlepszą studentką na roku :) [Mam nadzieję, że już nigdy nie będę musiała studiować tego kierunku.]

Podoba Ci się kierunek? :)
Podobał mi się. Pierwszy semestr był naprawdę cudowny, jak bułka z masłem. No, dobra, oprócz literaturoznawstwa, ale każdemu zdarzy się potknięcie. Nie byłam może piątkową studentką, ale sobie radziłam, z mniejszymi czy większymi problemami. Natomiast w drugim semestrze zaczęło się zadawanie sobie w kółko pytania, czy naprawdę to jest to, czego chcę? Mnóstwo historii, zarówno literatury brytyjskiej, jak i samego anglojęzycznego obszaru językowego, sporo mało przydatnych przedmiotów.. I na co to komu? Tak, doskonale sobie zdaję sprawę, że tak podobno jest na większości studiów, ale to jest PRZERAŻAJĄCE! Tracimy sobie czas na zajmowanie się i nauczanie przedmiotów, które tak naprawdę do niczego się nam nie przydadzą, a potem brakuje nam czasu na podstawowe czynności. Nie rozumiem tego i nigdy nie zrozumiem. Tym bardziej, że wykładowcy wiedząc, że ich przedmiot jest, spójrzmy prawdzie w oczy, niepotrzebny, nagle rzucają tony materiałów, zwiększają poziom trudności, a to wszystko z uśmiechem na twarzy. Jeżeli na tym polegają te studia, to ja dziękuję, naprawdę.
Czy podoba mi się sam kierunek? Teraz, patrząc z perspektywy czasu, nie, nie podoba mi się. Nie wiem, co bym po nim robiła, bo tłumaczem NIGDY nie zostanę, choćby nie wiem co. Kultura krajów anglojęzycznych mnie interesuje, oczywiście, ale nie aż w takim stopniu, w jakim jest to wymagane.
Wiecie, co mi się podobało? Moja cudowna grupa, w której zawsze, nawet w najgorszych sytuacjach, można się było pośmiać, zawsze było z kim pogadać/obgadać, zawsze ktoś był chętny do pomocy, do wszystkiego. Za nimi będę tęsknić najbardziej, zresztą już tęsknie i wydaje mi się, że długo nie przestanę. ♥

Zamierzasz zdawać prawo jazdy? :)
Nie, nie zamierzam. Zrobiłam cały kurs na prawo jazdy, zaliczyłam wewnętrzny egzamin teoretyczny, miałam końcowe jazdy, a od tamtego czasu minęły dwa lata. Nie widzę się za kierownicą. Nie widzę siebie, jako kierowcy. Boję się siedzieć za kierownicą, boję się tej odpowiedzialności, która na mnie spada w momencie, kiedy siadam za kierownicą. Nie jestem w stanie znieść tej odpowiedzialności, szczególnie, że słyszę co chwilę w radiu ile jest wypadków, tych śmiertelnych, przeraża mnie to. Poza tym, JAZDA AUTEM JEST DUŻO BARDZIEJ SZKODLIWA NIŻ JAZDA KOMUNIKACJĄ MIEJSKĄ! Autem może jechać max 5 osób (zależy od modelu), a autobusem może jechać dużo więcej! Robię to dla środowiska, a nie ze strachu! :D

Będziesz kończyć TUK (technika usług kosmetycznych)? :) 
Nie wiem, tutaj powiem szczerze. Z jednej strony, poszłam tam po to, żeby pogłębić wiedzę, czego nie zrobiłam. Ale z drugiej, mam to gdzieś. Nie pogłębiłam wiedzy, niewiele się nauczyłam, jestem w tym samym miejscu, w którym byłam przed rozpoczęciem, poziom wiedzy się ani trochę nie zmienił, co może być moją winą, bo kto by siedział i się uczył w weekendy? Ale z trzeciej strony, chciałabym ją skończyć, żeby wiedzieć coś więcej o skórze, największym narządzie człowieka. Tutaj jest wiele znaków zapytań i nie wiem, co z tym będę robić. Na pewno będę chciała to mądrzej zrobić, a nie robić dwóch rzeczy w tym samym czasie, bo ostatnio nie skończyło się to za dobrze.

Co dalej?
Nic, dalej będę żyć swoim radosnym, może czasem mniej radosnym życiem, spełniać swoje marzenia, robić to, na co mam ochotę. Prawdopodobnie dojdzie mi trochę nowych obowiązków: jeżeli zdecyduje się studiować prywatnie psychologię, będę musiała iść do pracy, co się wiążę z kilkoma rzeczami, o których nie warto mówić tutaj, na forum. Zamierzam zagłębić się w tworzenie piosenek i wierszy, sztuki. Zamierzam się spełniać.
Czego nie zamierzam robić, to przejmować się zdaniem ludzi, którzy dla mnie nic nie znaczą. To, że jakaś obca osoba powie mi lub mojej rodzinie, że powinnam zrobić TO albo TAMTO nic a nic mnie nie obchodzi. Nikt za mnie mojego życia nie przeżyje, mam je tylko jedno, więc czemu miałabym się przejmować czyimś zdaniem, skoro mogę dalej robić to, co kocham i mieć je w poważaniu?

Wiecie, jaki jest największy problem? Że ludzie nie potrafią odpuścić. Jak powiedzą A, to muszą też powiedzieć B. Dlatego tworzą życiorysy obcych osób i próbują je dopasować, a potem próbują wytłumaczyć innym, dlaczego tak się stało. Nie wiem, czy poprzednie zdanie miało sens, ale już tłumaczę: WSZYSCY chcieli, żebym studiowała angielski. WSZYSCY mówili, żebym robiła prawo jazdy, bo bez prawka to nici. Teraz natomiast widzą, co się dzieje i JUŻ PĘDZĄ Z TŁUMACZENIEM, że to pewnie dlatego się tak stało! WSZYSCY... Dość. Wszyscy niech się zajmą swoim życiem. Mam serdecznie dość wysłuchiwania kolejnych rad i porad, o które nigdy nie pytałam i których nigdy nie chciałam. Mam dość wysłuchiwania od obcych ludzi niestworzonych rzeczy o mnie. Wiem, kim jestem. Wiem, co powinnam, a czego nie powinnam. Słucham swojego sumienia i tego, co mi ono podpowiada. Wy zajmijcie się swoim sumieniem i swoim życiem. Nam wszystkim wyjdzie na dobre.

klaudia x

ig: @tbkrnk
tt: @tbkrnk
mail: tabakiernikk@gmail.com
snapchat: @ksiezniczkac

letter #2 // 30.06.2019

Dear Me,

we meet again, and, as far as I can see, it's not our last time. I didn't expect this to be such a helpful way of dealing with your shit, but it turns out, that it is and it feels like a good way of self therapy, so here we are again.
Today you found a new trigger. A simple word that changed your mood INSTANTLY, with no hesitation. DADDY. It took you by surprise and completely changed you. And, let's be honest, you didn't know that. You didn't give a fuck about the person, the name was given to, for a good couple of years and suddenly, out of nowhere, people began using it again and you snapped. You realised, that whenever people are using this simple word, it brings you to a person, that promised you so much and never really made that promise happen. To the person, that was supposed to be the most important man in your life and became the least important person in the world. The person that was supposed to love you unconditionally, and yet left with no hesitation. The person, that is so far away from being a dad. A person that broke your heart and ruined your life. And even after all those years, this is still in you. This shit still hurts. This shit still breaks you even more. And now it even physically hurts. This shit is, well, bullshit. And that trigger doesn't make you cry and fall into depression yet again, but it makes you mad and disappointed. You somehow interpret this word with a person that betrayed you and exchanged you for a new life. And I understand.
Today you also found out how much you truly hate the way you are living at this very moment. How many things are actually holding you back from living your dream life. How many things are truly shitty and how you can do NOTHING to change them. How much you truly don't have a fucking clue about what the fuck you should do. How much you are just lost in this goddamned world and noone can really help you, cause you are the only person that can do anything, but you are too scared to do anything. That you are STILL in your fucking comfort zone, regarding all the promises to yourself that you wil leave it behind. How many things you'll have to let go of to finally start living the life you want to live? Will you have the balls to do it? Will you be able to stand up for yourself to finally be free and live your own damn life? Will you do it? Will it break you even more or will you finally start growing and changing?

Love, Me.

sobota, 29 czerwca 2019

letter #1 // 25.06.2019

Dear Me,

you are not okay. And I think it's about time you finally admitted it to yourself.
We both now you haven't been okay for the past couple of days, well okay, weeks, maybe months... If not years. You haven't been fully okay in actual years and it's about time to finally admit this, as hurtful as it might be.
You haven't been okay since the day you found out about your father cheating on your mother and this is a very long time. You have still been in high school that day, 2/3 ways through high school and now it's been about 4 years and you haven't been fully okay for the entire 4 years - seems like you might have set a record and, if so, this is the worst accomplishment you could have ever accomplished.
You have always been so open to others about mental health, about feeling okay, and sometimes it hurt you even more, cause people couldn't understand it, but the truth is you haven't been fully open about it to one more person - yourself. You have been trying to hide your feelings for over 4 years, so it's not a surprise that it all finally burst open, and, you guessed it, it did. And it did in the worst way possible - now you not only have to deal with picking yourself up yet again, but this is going to be the most hurtful picking up ever - you now have to deal with shit that has been in you for the past four years. Not only the cheating, divorce, accusations, but also school, driver's license, university and many, many more. You have gathered it up in you for the past 4 years, so it isn't a surprise that it has finally burst out of you and completely pushed you to the edge of your life. The depression hit you like a goddamn truck.
And, Honey, I wish I could somehow pick you out of it, but you have to do it yourself. You already know that you have no support in your Mother, since she doesn't believe in any kind of mental illness, and you won't have her support in this matter, as in any other, but we'll talk about that later. You won't have support from anyone from your little city, cause noone will believe that such a sweet, happy soul like you, might have so many problems to deal with, as well as they just won't care for it. The only people you can somehow ask for help are your friends - but, let's face it, you will be the best person to help yourself. You know, what you've been through, you know, what broke you, so you know what can pick you out of this rut you're in. And, baby, don't you cry, as you are doing right now - everything will be just fine at the very end. If it isn't okay, then that means it's not the end!
I know these are some shitty, motivational quotes from Pinterest or Tumblr and they won't help you at all right now and I'm truly sorry. Just please, remember, that it's okay to cry. You have to go through all the sorrow you've been accumulating in you, to finally feel true happiness. It hurts and I know it, but it will get better, I promise.
You haven't been okay in such a long time, you probably don't even remember what it feels like, but as soon as you will be okay, you'll know. It's a feeling you truly can't describe, like love. But once you'll feel it, you'll know that this has been what you're looking for.
It's not okay now. You are blaming yourself yet again. You are under a lot of pressure from everyone around. You feel heartbroken. You feel ruined. You feel shattered to pieces. You feel like nothing will ever be better. But, oh honey, it will. In order to feel better again, you have to take so many steps, but at least you had taken the first one. You admitted that you weren't okay.
You are blaming yourself for the divorce, yet again. You know it's a closed chapter, but you can constantly hear your mother blaming you, yet again, for those events.
You are blaming yourself for all the feelings of hatred you felt during those events, but you can't move past them.
You feel like a complete loser, that hasn't accomplished anything in particular, that you are oving backwards, that everything, absolutely EVERYTHING is not going the way it should.
It probably is. Probably, up there, the Universe has been working on your life and this all will bring you to the place you should've been in for the past 4 years. The Universe has a plan for each second of your life. The Universe, as well as God, is taking constant care of you. You just have to trust the steps they are chosing. They pushed you to come here and write this open letter to yourself. And it's just one of the things They did. You just have to believe in Them.
Sweetheart, you ruined yourself. It hurts to finally admit this and I know it, but this is the truth. You never wanted to admit, that you are not okay and you made it to the point, where you can't turn back. It all started in the brain, then it took your soul and overtook your body. You hate the way you look inside and out. And it sucks. You don't recognize the person you've become. And it hurts you, which is understandable. But what isn't understandable is why do you hate that person so much? As you know, you have two sides of yourself. And one side of you can already answer that, but the other can't at all. Why, oh why, honey, have you put so much pressure on your own self? Why do you hate yourself so much that you even managed to persuade yourself that you love yourself? What had to happen for you to make that decision? Why did you ruin yourself THAT much?
But, honey, don't you worry. Yes, you did ruin yourself. Yes, you are hurt. Yes, you are not okay. But, at the very end of this journey, you'll find out why and you will be indestructible.

Love, Me.

piątek, 14 czerwca 2019

otwartość

Od zawsze staram się być otwarta z ludźmi i zasadniczo oczekuje tego samego.
Nie lubię jakichś niedociągnięć podczas rozmów, nie lubię tematów tabu, jakiegoś domyślania się, co poeta miał na myśli - chcę, by ludzie otwarcie mówili do mnie to, co chcą mi powiedzieć.
W życiu zawsze oczekiwałam tego samego - skoro ja jestem otwarta, mówię, co mam na myśli, to ludzie będą robić w stosunku do mnie to samo - i mam nadzieję, że tak jest.
Piszę ten post krótko po tym, jak dowiedziałam się, że raczej na 100% będę musiała rozpoczynać studia od zera - niezupełnie od zera, bo oczywiście mam pozaliczane przedmioty z pierwszego semestru, ale jednak pozostawiam coś za sobą - najbardziej ubolewam, nad pozostawieniem za sobą wspaniałej grupy ludzi, od której zawsze otrzymywałam wsparcie i której od zawsze to wsparcie dawałam. Pożegnanie się z nimi na żywo było dla mnie niemożliwe, bo wiedziałam, jak bardzo będę płakać, jak bardzo nie chcę się z Nimi rozstawać. Pożegnałam się na żywo z trzema osobami i to wystarczyło, bym wracała do domu z płaczem. Uświadomienie sobie faktu, że właściwie ostatni raz widziało się te osoby razem, uświadomienie sobie faktu, że od przyszłego roku pozostawią Twoją osobę za sobą i pójdą dalej ze swoimi marzeniami i planami, cholernie bolało, w sumie dalej cholernie boli, bo piszę to ze łzami w oczach. Powiem szczerze, że te studia z Nimi to było największe błogosławieństwo, największe szczęście, jakie mnie spotkało w moim życiu. Wiedzcie, że byliście, jesteście i pewnie dalej będziecie niesamowici i zawsze będę Was miała w moim sercu - dla mnie jesteście rodziną, którą teraz będę po prostu rzadziej widywać. Już za Wami tęsknie ♥ Jednocześnie przepraszam Was za brak poprawnego pożegnania się z Wami, ale, muszę przyznać, że nie zdążyłam przekroczyć murów uczelni i zaczęłam płakać. Bez Was to już nie będzie to samo!
Chociaż niewiarygodnie mi szkoda tego, że nie będę widzieć tych ludzi na co dzień, w głębi duszy wiem, że jeszcze kiedyś się spotkamy, bo tak działa życie. I, mimo, że jest mi smutno i chce się ryczeć, z drugiej strony czuje się w końcu wolna. Jakby ktoś zerwał ze mnie niewiarygodne piętno, które nosiłam od drugiego semestru tych studiów. Tak, jak je kochałam, tak od drugiego semestru to nie było to samo, co w pierwszym. Każdego dnia, wstając z łóżka zadawałam sobie pytanie, czy to aby na pewno to, co chcę robić? Chodziłam na zajęcia, ale nie byłam do końca przekonana, że to właśnie to.
Moja przyjaciółka świetnie to ujęła, tak jak ja sama kiedyś to ujmowałam, ale o tym zapomniałam: wszystko dzieje się z jakiegoś powodu. Nie mogę uwierzyć, że sama o tym zapomniałam. Przecież niejednokrotnie wspominałam o tym każdemu dookoła, a tymczasem ktoś musiał właśnie mi o tym przypomnieć. I, oczywiście, jest w tym 100% racja. Z jakiegoś powodu Bóg postawił mi te studia na drodze i, z jakiegoś powodu, sam mi je odebrał. Z jakiegoś powodu stało się, jak się stało. Jako osoba wierząca, jedyne co mogę teraz powiedzieć, to, Panie Boże, powierzam Ci tą sprawę, bo ja już nie mam siły. Walczyłam tak długo, aż sama się wykończyłam, więc teraz Twoja kolej - rób to, co uważasz za dobre i stosowne.
Ja sobie chwilę odpocznę. Położę się w cieniu, o ile jakiś znajdę, a jak nie, to w słońcu i się spalę, z winem w ręku i otwartą głową. A nóż widelec akurat mi coś tam wpadnie, co zmieni tok mojego życia? Wiem jedno: nie pozwolę nikomu i niczemu jeszcze bardziej zniszczyć sobie nerwów. Będę najszczęśliwszą osobą na świecie i będę o to walczyć do samego końca. Jestem tutaj po to, by spełniać swoje, a nie obce marzenia. I tak będzie, do końca życia i o jeden dzień dłużej.

Dziękuję za Wasze wsparcie, mimo, że nie pozostawiacie po sobie wielu wiadomości czy komentarzy, to gdzieś tam w głębi duszy wiem, że mnie wspieracie.

A co do tematu posta: otwartość. Jestem otwarta na Wasze propozycje tematów postu, Wasze pytania, Wasze wiadomości. Jeżeli chcielibyście, bym o czymś napisała, czy chcielibyście znać odpowiedzi na jakieś pytania, śmiało, po to tutaj jestem. Chcę Wam pomóc, jak tylko będę potrafiła. Więc zapraszam, komentarze są anonimowe, a nawet jeśliby nie były, to mnie to mało obchodzi, kto zadaje jakieś pytanie: każdy ma prawo do bycia ciekawym i, przede wszystkim, otwartym. Zapraszam, pod wszelkimi postami, pod wszelkimi komentarzami, a przede wszystkim, na
maila: tabakiernikk@gmail.com
stronie na FB: a-typowa
moim instagramie: @tbkrnk
moim twitterze: @tbkrnk
nawet snapie! @ksiezniczkac

Śmiało, pytajcie, jestem otwarta na wszystko, na co tylko można się otworzyć. ♥


klaudia x

środa, 12 czerwca 2019

pierwszy miesiąc 21-latki

Wow, ten czas to jednak zapierdziela z górki. Niedawno zdmuchiwałam świeczki na torcie, a teraz już miesiąc jestem dwudziestojednoletnią dziołchą.
Nie będzie dzisiaj przydługawego wstępu, bo nikt nie ma na to czasu, nie w tych czasach. Zasadniczo, sama nie wiem, jak ten post będzie wyglądać, ale wiem, że był/jest/będzie mi potrzebny przez cały czas.

Załamanie nerwowe
Nie wiem, czy można tak to nazwać, nie wiem, czy kogoś tym obrażam, ale jako, że sama borykam się z problemami natury psychicznej, mam wrażenie, że mogę użyć tego wyrażenia. W wieku 21. lat przeżyłam swój pierwszy atak paniki/nerwów/anxiety attack. Dalej ubolewam nad faktem, że nie ma odpowiednika wyrażenia anxiety attack, bo jest on szczególnie potrzebny w tych czasach, tak więc postaram się po krótce wytłumaczyć. Anxiety attack to silne połączenie paniki, stresu, niepokoju, lęku, trwogi i czegokolwiek, co kojarzy się z wyżej wymienionymi wyrazami. Na polski jest przetłumaczony jako atak niepokoju lub zespół lęku uogólnionego. Na Wikipedii jest użyte wiele mądrych słów, które dla mnie, osoby która zmaga się z wyżej wymienionym, są niezrozumiałe, więc postaram się wytłumaczyć to na moim przykładzie. Wyobraźcie sobie, że stoicie na najwyższej górze świata, a pod nogami macie najgłębszy dół świata... i nagle zaczynacie tam spadać. Tak właśnie, według mnie, wygląda anxiety attack. Tracicie grunt pod nogami, macie wrażenie, że nie możecie złapać tchu, do oczu napływają Wam łzy, macie gulę w gardle, nie możecie ustać na nogach i cali się trzęsiecie. Wyobraźcie sobie też, że dzieje się to ni z gruchy, ni z pietruchy - po prostu ot tak. Tak właśnie wyglądało to u mnie. Siedziałam sobie spokojnie wśród ludzi, którzy po prostu byli, a nagle w mojej głowie, wokół mnie, zrobiło się tak tłoczno, jakbym była przygniatana przez ogromny głaz, który odcinał dopływ tlenu do płuc, krążenie krwi, tak naprawdę - wszystko. Nie mogłam oddychać, do oczu naleciały łzy, gula w gardle z każdą chwilą robiła się większa, aż do momentu, kiedy nie mogłam właściwie oddychać. Sapałam tak, jakbym miała zaraz dostać ataku serca, i tak też zachowywało się moje serce - waliło tak, jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi. Zdecydowanie było to jedno z najbardziej traumatycznych przeżyć w moim życiu i stało się ono właśnie w pierwszy miesiąc, jako 21-latka. Jeżeli tak ma wyglądać każdy kolejny, to ja chyba postoję z boku.
Pomocą w tej sytuacji okazało się po prostu wyjście na zewnątrz i powrócenie do swojego bezpiecznego miejsca - jakiegokolwiek pokoju, gdzie można pozostać samym, bez ludzi dookoła. Popłakałam sobie, co było rodzajem katharsis w tej całej sytuacji. Zdecydowanie pomogło.

Studia
Ta informacja zasadniczo jeszcze bardziej wzmocniła mój stan depresyjny, w który wpadłam na początku czerwca. po moim załamaniu nerwowym. Otóż okazuje się, że wcale nie będzie tak kolorowo i od października rozpoczynam studia na nowo - co wiążę się ze zmianą mojej kochanej grupy zajęciowej i dołączeniem do zupełnie innej. Informacja, powiem krótki, rozpierdoliła mnie na łopatki. Dlaczego? Bo przechodziłam na II semestr tych studiów zupełnie bez potrzeby, a w tym czasie mogłam robić zupełnie co innego. Nieprzyjemna sytuacja. Tym bardziej, że nigdzie na terenie mojej uczelni, w administracji, wśród wykładowców, nikt nie jest mi w stanie udzielić konkretnych informacji na ten temat, jestem olewana pod względem tego tematu. Mam ogólne wrażenie, bardzo przykre, że jakiekolwiek problemy na tej uczelni są po prostu zamiatane pod dywan; jesteś tylko brany pod uwagę, jeśli jesteś super studentem, który nie sprawia problemów, a jak tylko zaczynasz sprawiać, to jesteś zamiatany pod dywan i problem magicznie znika. Ogólnie, cholernie nieprzyjemne uczucie.
Ta cała sytuacja mi cholernie pomogła, wbrew pozorom. Być może najpierw mną wstrząsnęła i mnie niewiarygodnie wkurwiła, ale pozwoliła też odpowiedzieć na kilka bardzo ważnych pytań. Na przykład, czy te studia naprawdę sprawiają mi przyjemność? Cóż, nie. Sprawia mi przyjemność studiowanie z tymi wszystkimi wspaniałymi ludźmi. Tak naprawdę, moje serce ma głęboko gdzieś filologię angielską - dużo bardziej podoba mu się ekologia, ochrona środowiska, psychologia, nawet kryminalistyka, niż filologia angielska. I waham się. Sporo się waham. Nie wiem czy nie rzucić tym wszystkim i wyjechać w Bieszczady? Czy rzucić studia i zmienić kierunek? Czy kontynuować kierunek wbrew mojej decyzji? Wiele pytań, a odpowiedzi brak... Cóż, w życiu bywa i tak.

Włosy! ♥
Ostatnia rzecz, o której chcę powiedzieć. W miesięcznice mojego bycia 21-latką poszłam do fryzjera i pożegnałam się z mianem krótkowłosej Klaudii. Teraz jestem już średniowłosą Klaudią. I, tak jak w filmach, są pokazane bohaterki, które zmieniają włosy i wszystko magicznie się zmienia, mam nadzieję, że tak samo będzie ze mną. Że w następnych 11. miesiącach bycia 21-latką podejmę wiele dobrych decyzji. Że jako 21-latka nie będę już taką osobą, jaką byłam jako 20-latka. Że coś się faktycznie zmieni w moim życiu, poza moimi włosami. Że wszystko będzie zmieniać się na lepsze.

I z tym Was pozostawiam.
Dzięki, że jesteście ♥

klaudia x



tt/ig: @tbkrnk
snap: @ksiezniczkac
mail: tabakiernikk@gmail.com

dla wytrwałych: w najbliższym czasie chciałabym zrobić post, gdzie odpowiadam na Wasze pytanie.
oczywiście pojawienie się takiego posta zależy głównie od Was - moich czytelników.
jeżeli macie jakieś fajne pytania, na które chcielibyście uzyskać odpowiedzi, to wysyłajcie je na maila, albo pozostawiajcie w komentarzach, najlepiej pod tym postem, a z chęcią na nie odpowiem!
dziękuję za to, że tutaj jesteście i do zobaczenia wkrótce ♥ 

niedziela, 9 czerwca 2019

będzie okej!

TRIGGER WARNING
post zawiera sporo dawki wiedzy i wewnętrznych odczuć odnośnie chorób psychicznych, konkretnie choroby afektywnej dwubiegunowej. Jeśli nie czujesz się dobrze czytając o takich tematach, zachęcam do ominięcia tego posta.

Długo zastanawiałam się, czy powyższy post powinien się pojawić na tym blogu - przecież choroby psychiczne w Polsce nie istnieją, jest to temat tabu, odrzucany przez większość społeczeństwa... Dlatego postanowiłam o tym napisać. Nie lubię tematów tabu, a jeszcze bardziej od tego nie lubię ludzi, którzy uważają, że choroby psychiczne nie istnieją i jest to wymysł człowieka: spoiler alert - istnieją i są poważne.

Coraz więcej osób żyje z chorobami psychicznymi. Używam konkretnie słowa "żyje", bo z takiej choroby nie da się nigdy w 100% wyleczyć (choroba może jedynie przejść w stan długoletniej remisji), a "borykanie się" z chorobami psychicznymi brzmi jak ogólny problem. Na świecie z samą depresją żyje 350 mln ludzi, z czego 1,5 mln w Polsce. Mimo, że choroby psychiczne są tematem tabu w Polsce, bo uważa się, że są to wymysły ludzi, prawda jest taka, że istnieją, a co najmniej jedna osoba, którą mijamy na ulicy z takim zjawiskiem się spotyka, inaczej mówiąc: przynajmniej jedna osoba, którą mijacie na ulicy, żyje z chorobą psychiczną.

Taką osobą jestem na przykład ja! Odkąd skończyłam 17 lat, momentu rozwodu moich rodziców, żyję z co najmniej jedną chorobą psychiczną. W wieku 18/19 lat zdiagnozowano u mnie chorobę afektywną dwubiegunową. ChAD charakteryzuje się występowaniem epizodów depresji, manii/hipomanii (które osobiście potocznie nazywam ADHD) i epizodów mieszanych, które czasem są "dzielone" epizodami remisji, czyli brakiem objawów lub nielicznym ich nasileniem. Choroba rozpoczyna się zazwyczaj przed 35. rokiem życia i, ładnie mówiąc, nieźle potrafi kopnąć człowieka w dupę. U mnie, jak zauważyliście z poprzednich wpisów, jest raz lepiej, raz gorzej, a tutaj postanawiam nie opisywać swoich "przygód" z ChADem, bo obawiam się że to zmniejszyłoby do zera moje szanse na znalezienie drugiej połówki. Nie no, żartuje, zwisa mi to i powiewa, ale sama podejmuje decyzję czym się dziele, a czym nie: tym akurat postanawiam się nie dzielić, bo byłby to jeden wielki TRIGGER WARNING przez cały post. 

U mnie zaczęło się niewinnie: depresją po rozwodzie rodziców. Powoli przeradzało się w zmiany nastrojów, mniejszą potrzebą snu, nadpobudliwością, zaburzeniem koncentracji, podnieceniem psychoruchowym, bardzo rzeczywistymi snami, czasem halucynacjami i myślami samobójczymi. Istna mieszanka wybuchowa, z którą cholernie ciężko się żyje, pomimo stosowania leków.

Przez pierwsze kilka miesięcy stosowałam leki, które zupełnie nic nie dawały. Po kilku miesiącach razem z psychiatrą postanowiłyśmy zmienić leki i było już o niebo lepiej. Rozpoczęłam także regularne wizyty u psychologa. Można by wywnioskować, że już przecież wszystko dobrze! Klaudia szczęśliwa, wszystko gitez-majonez!

Cóż, nic bardziej mylnego. Z takiej choroby NIE DA się wyleczyć i czasem potrafi cholernie przeszkadzać. Właściwie to z jej powodu nie zdałam literaturoznawstwa w poprzednim semestrze: nie zrzucam winy całkowicie na moją chorobę, ale był to u mnie wielki problem. Kiedy akurat usiadłam na poprawce, wszelka możliwa wiedza zniknęła, stres i panika się załączyły i, cóż, było po ptakach. Wychodząc z egzaminu poprawkowego, wiedziałam, że nie zdałam i wiedziałam, że mogę zasadniczo żegnać się ze studiami. Nie wiedziałam natomiast, co innego mam poczynić, bo jedyne co mi przychodziło do głowy, to płacz. I w ten właśnie sposób oblałam pierwszy semestr studiów na UŚ! YAY! ♥
Złożyłam wniosek o egzamin komisyjny, który został odrzucony. Złożyłam wniosek o powtarzanie modułu, który został przyjęty, ale jednocześnie nie wyrażono zgody, bym kontynuowała drugi semestr, o czym dowiedziałam się tydzień przed sesją, kiedy 3/4 rzeczy miałam już pozaliczane. Teoretycznie, nie mam prawa podejść do sesji, nie mam prawa chodzić na uczelnię, a jednocześnie każdego dnia wsiadam do autobusu i chcę, naprawdę CHCĘ wszystko zdać.
Zadacie pewnie pytanie, czemu nikomu nie powiedziałam? Sama zadaje sobie to pytanie. Teraz jedyne co pozostało, to pluć sobie w brodę. Co się stało, się nie odstanie. Ale jest jeszcze drobna szansa, że uda się to jakoś odkręcić, w co głęboko wierzę.
Ogólnie rzecz biorąc, studia mi cholernie pomagają w wychodzeniu do ludzi, w wychodzeniu z codziennych dołków, dlatego dalej chodzę na uczelnię, mimo, że nie powinnam. Sprawia mi to przyjemność, bycie w tak wspaniałej grupie, zajęcia, mimo, że czasem idzie się wściec, to z tą grupą można robić wszystko. Także, jeżeli ktokolwiek z mojej grupy zajęciowej to czyta, dziękuję, że jesteście. Nawet nie wiecie, jak bardzo mi pomagacie. ♥

Niby wszystko spoko, zaliczam co się da, ale w tym samym momencie, w połowie maja skończyły mi się leki. Well, shit. Moja koncentracja jest w d... nie tam, gdzie powinna. Mam delikatne halucynacje, ogólnie rzecz biorąc, stan psychiczny, ale i fizyczny LEŻY. Dostaje pierdzielca, nie mogę usiedzieć w miejscu, nie mogę się skupić na niczym. Powtórka z rozrywki sprzed semestru. Każde ruszenie głową, czy nawet oczami, sprawia, że mam zawroty głowy. Każdy najmniejszy dźwięk zrzuca moją koncentrację na podłogę. Nie mogę siedzieć i nic nie robić, po prostu kurde nie. A emocje to już w ogóle sobie skaczą po ścianie. Ogólnie rzecz biorąc, naprawdę świetnie się bawię... 

A tak się stało z mojej własnej głupoty, bo zaniedbałam sobie wizytę u psychiatry. Zawsze miałam regularnie, co dwa-trzy miesiące, a przez studia to zaniedbałam i z psychiatrą nie widziałam się już od około pół roku. Największy błąd świata... Oczywiście, wedle arcymądrego powiedzenia - człowiek uczy się na błędach. Szkoda, że akurat w okresie sesji.

Ogólnie rzecz biorąc, wszystko było spoko, ale nagle wszystko się odwróciło. Będąc szczerym, ten ostatni tydzień to była zupełna porażka. Nic nie układało się po mojej myśli, wszelkie decyzje przeze mnie podejmowane wydawały się błędne, wszystko, dosłownie W S Z Y S T K O szło źle. Jestem inteligentna, więc wiem, że tak nie będzie do końca życia, że jeszcze powróci stara dobra pozytywna Klaudia, ale jednocześnie teraz tak nie jest i najbardziej mnie to boli. Od ostatniego tygodnia jedyne co chce robić, to spać, płakać i spać i płakać i ewentualnie jeść. Więc tak, mój stan jest PERFEKCYJNY. Odechciewa mi się tych studiów z każdym dniem, a z każdym kolejnym mam ochotę tym rzucić i iść na psychologię, ale już prywatnie, żeby nie musieć się irytować wspaniałą administracją, czy też dziekanatami, bo tutaj mi już wystarczy. Jedyne, co mnie trzyma na tych studiach, to trójka przewspaniałych osób i pozostała 10 wspaniałych osób, które potrafią zmienić każde piekło w cudny dzień, za co serdecznie dziękuję. Gdyby nie oni, już by mnie tam nie było. Brzmi przerażająco, ale jest w 100% prawdą - nie chce mi się żyć. Czasem nawet wydaje mi się, że gdybym umarła, to byłoby lepiej. Nie chce żyć, ale nie chce umrzeć. Nie chce się zabić, ale nie narzekałabym, gdybym zniknęła z tego świata. Wiem za to doskonale, że samobójstwa nie popełnię - nie spadnę aż tak nisko, żeby się poddać. Mimo tego, że moje aktualne nastawienie psychiczne, ale też samopoczucie psychiczne leży, to wiem, że dalej chce mi się żyć w niektórych kwestiach i dalej chcę walczyć. Tylko jest mi po prostu niewiarygodnie przykro, że te niektóre kwestie są pojedynczymi kwestiami, a nie dziesiątkami kwestii.

Podam Wam nawet przykrą sytuację dokładnie sprzed tygodnia - byłam w Kudowie na urodzinach mojej kuzynki. W międzyczasie było kilka spotkań, na których nie znałam zbyt wielu osób, na jednym z nich dostałam... ataku, który zwie się  anxiety attack. Nie ma odpowiednika polskiego, niestety, a tłumaczenia w translate też niewiele pomagają - Ci którym się to zdarza, wiedzą doskonale że to nie jest ani niepokój, ani lęk, ani obawa, ani trwoga - to jest dosłownie wszystko naraz. Tak, jakby ktoś Was zrzucił z najwyższego budynku świata do największej dziury świata - tracicie grunt pod nogami, tracicie oddech, nie możecie uspokoić ani rytmu serca, ani oddechu, właściwie nic. Był to pierwszy mój taki "atak", mam nadzieję, że ostatni w tak dużym natężeniu, bo naprawdę myślałam, że dostaje ataku serca. Nie mogłam oddychać, serce biło mi tak, jakby miało się zaraz zatrzymać, łzy mimowolnie spływał po policzkach, a gula w gardle z każdą chwilą robiła się coraz większa. Wcześniej zdarzały się takie ataki, ale nie w takim natężeniu i nie w takich momentach - czasem czułam się nieswojo, ale to przekroczyło wszelkie bariery. Nie mogłam się długo uspokoić. Ale i tak najgorszy wpływ nie był na moją osobę, a na osobę mojej najlepszej przyjaciółki i towarzysza mojego życia - mojej Mamy. Nie wiedziała, co się dzieje, nie wiedziała, jak mi pomóc, nie rozumiała z tego nic, a nic, a ja nie potrafiłam jej tego wyjaśnić - i to bolało najmocniej. Wiedziałam przecież, co się dzieje, ale nie wiedziałam w jaki sposób mam jej to wyjaśnić. Jeśli to czytasz, mamo, to bardzo Cię przepraszam za tą sytuację, ale była poza moją jakąkolwiek kontrolą. I, oczywiście, dziękuje Ci za bezgraniczne wsparcie i kocham Cię! ♥

Dlaczego piszę tego posta? Jaki jest jego cel?
Chcę zwrócić uwagę, że osoby z chorobami psychicznymi są wokół Nas, bardzo blisko Nas.
Chcę zwrócić uwagę, że mimo, że każdego dnia widzicie mnie z uśmiechem na twarzy, to tak naprawdę mogę w środku chcieć umrzeć i płakać.
Chcę zwrócić uwagę, że ciężko jest kogokolwiek stuprocentowo poznać, bo zawsze będą jakieś ukryte zakamarki Naszego życia, Naszej duszy, Nas.
Chcę zwrócić uwagę, że każdy ma czasem chujowe dni, ale najważniejsze jest, aby mimo wszystko iść do przodu, a nie poddawać się na pierwszym zakręcie.
Chcę zwrócić uwagę, że mimo, że mam 21 lat, to dalej nie wiem, co chcę robić ze swoim życiem.
Chcę zwrócić uwagę, że nikt, ale to NIKT nie jest i NIGDY NIE BĘDZIE idealny.
Chcę zwrócić uwagę, że life is tough, but so are we! (życie jest ciężkie, ale my też sami jesteśmy twardzi). Tylko od Nas zależy kto jest bardziej tough, my czy Nasze życie.
Chcę zwrócić uwagę, że warto walczyć do samego końca i o jeden dzień/krok/chwilę dłużej, ale nigdy nie stawiajmy swojego zdrowia psychicznego ponad wszystko.
Chcę zwrócić uwagę, że mimo kłopotów, na samym końcu zawsze wszystko jest okej. Więc jeżeli nie jest okej, to to nie jest koniec. ♥


klaudia x

ig/tt: @tbkrnk
mail: tabakiernikk@gmail.com
snap: @ksiezniczkac

♥ ♥ ♥