witajcie :) cholernie dawno już nie używałam tutaj tego słowa, kojarzyło mi się jedynie ze studiami, gdzie mówili Nam, że stawia Nas ono od razu ponad kimś. ja tak nie sądzę, ale trochę zajęło mi, by do tego dojść.
od razu chcę zaznaczyć kilka rzeczy na wstępie. po pierwsze, cholernie trudno pisze mi się ten post - jestem zmuszona odgrzebać rany sprzed kilku miesięcy, żeby porządnie Wam wszystko wytłumaczyć. po drugie, jest to ostatni post, który tutaj dodaję - nie jestem w stanie powiedzieć Wam, czy jest to OSTATNI post, czy ostatni post NA JAKIŚ CZAS - czas pokaże, ja sama tego nie wiem, nie jestem w stanie tego przewidzieć.
jakiś czas temu udostępniałam tutaj post zatytułowany oczy. teraz następuje jego kontynuacja.
jakiś czas temu, po trzech latach walki z chorobą psychiczną, zeszłam zupełnie z antydepresantów. uwolniłam się od leków, ale niestety nie uwolniłam się od choroby, która będzie się za mną ciągnąć całe życie. nie uwolniłam się też od pewnej osoby - siebie. wiem, jak cholernie głupio to brzmi, ale jest to prawda. nadal na moim ramieniu, jak szatan, siedzi mi pewna osoba, która nie pozwala powrócić do normalności, która niszczy, co popadnie - tą osobą jestem ja. ja, którą mam ochotę zakopać żywcem, bo nie pozwala normalnie żyć. i może poradziłam sobie z chorobą, przynajmniej z jedną z walk z nią, ale klaudia, która w tamtym czasie zaistniała, dalej istnieje, i dalej ze mną jest, dalej chodzi za mną krok w krok. nieraz jest łatwo ją uspokoić, stłamsić, ale nieraz... cóż, przez ostatnie półtora miesiąca powoli się we mnie odradzała. i odrodziła się na nowo. i jest tutaj, gdzie się nie obejrzę. powróciły wszystkie lęki, wszystko, co zostało za mną powróciło jak zła pamiątka z dzieciństwa. i złamało mnie doszczętnie. w najgorszym możliwym czasie, w czasie, gdzie czas spędza się z rodziną i nie ma od niej najmniejszej ucieczki. przez ostatnie półtora miesiąca byłam i nie byłam sobą w tym samym czasie. na zewnątrz byłam sobą, wszystko, co ode mnie usłyszeliście było jak najbardziej prawdą - ale wewnątrz już sobą nie byłam. niszczyłam sama siebie. i zniszczyłam wszystko, nad czym pracowałam przez ostatnie lata - cała pewność siebie, radość z najmniejszych chwil w życiu, najmniejszych rzeczy, wszystko zniknęło. po powrocie z pracy, spałam. dzień wolny, spałam. ledwo wstawałam z łóżka i zasadniczo to dziwię się, że jeszcze jakimś cudem funkcjonowałam na zewnątrz - bo wewnątrz byłam już zupełnie zniszczona. zresztą, nie ma co się oszukiwać, nadal jestem.
w poprzednim poście pisałam o tym, że w oczach wszystko rozpoznamy, w oczach siedzi wszelkie zło, wszystko, czego nie chcemy powiedzieć. nie w moich. w ostatnim czasie zakrywałam nawet oczy, nawet na nich pojawiały się soczewki, różowe okulary, przykrywały wszystko, co siedziało w środku. ale niektórych rzeczy nie można wiecznie przykrywać, czasem warto je odkryć i pozwolić złu wylać się dookoła, żeby pozwolić sobie powrócić. i to właśnie robię. niestety, przez ostatnie 1,5 miesiąca nie zniszczyłam jedynie siebie, ale też ludzi dookoła, za co serdecznie przepraszam. nigdy nie miałam takiego zamiaru, zawsze chciałam być pozytywna, ale niektóre rzeczy same się wylały, czego naprawdę żałuję.
moje oczy były jednym wielkim kłamstwem - tak, jak zawsze je lubiłam, tak teraz mam wrażenie, że oszukiwały mnie na każdym kroku. przez nie znienawidziłam samą siebie - nie jestem w stanie spojrzeć w lustro i nie krytykować siebie, widzę same wady, wszystko, co najgorsze. ogromny brzuch, obwisłe ramiona, cellulit, rozstępy, nadmiar owłosienia, mogłabym tak wymieniać i wymieniać... ale na mojej drodze przypadkiem pojawił się pewien głos, który zatrzymał ten dziki bieg i pozwolił mi zatrzymać się na chwilę i pozwolić zrozumieć, co naprawdę jest w życiu najważniejsze. i za ten głos, bezimienny, anonimowy, jestem cholernie wdzięczna. bo gdyby nie ten głos, to dalej gnałabym przed siebie, nienawidząc każdy centymetr mojego ciała i krytykując każdy najmniejszy swój błąd.
jestem zniszczona, jestem złamana. odinstalowałam facebooka, instagrama, snapchata, twittera, bo muszę się oderwać od tych dennych kanonów piękna, oszukiwania siebie, że życie jest idealne. nadszedł czas na porządny detoks. detoks od złych myśli, negatywnych słów, krytyki samej siebie. chcę powrócić do życia lepsza, zdrowsza, inna. nie chcę niszczyć siebie, ani innych ludzi dookoła. chcę siebie naprawić. przyjmować wszystko takim, jakim jest. dziękować za każdą pieprzoną chwilę na tym świecie. odrzucić wszelkie myśli samobójcze, które w ostatnim czasie cholernie narastały i od których ciężko było się uwolnić. mam już dość życia, którym żyję. chcę coś zmienić i to właśnie zrobię.
chcę stanąć przed lustrem i powiedzieć 'kocham cię' do osoby, którą widzę w tym lustrze. chcę siebie pokochać na nowo. bez granic. uśmiechnąć się i przestać udawać.
wiecie czemu zawsze mówiłam, że moje wiadomości, maile są otwarte? bo tak cholernie potrzebowałam, żeby ktoś powiedział mi dokładnie to samo. niewiele ludzi to zrobiło, ale ci, którzy to zrobili, do końca życia będą mieli specjalne miejsce w moim sercu. dziękuję wam za każde ciepłe słowo, za troskę, za wszystko.
if you are broken, you do not have to stay broken ~ Selena Gomez
dziękuję.
klaudia
ps. mój mail nadal pozostaje otwarty: tabakiernikk@gmail.com
♥ ♥ ♥
zaufaj wszechświatowi. żyj swoim życiem. i nigdy nie przestawaj się uśmiechać.
życie dosyć (a)typowej 21-latki. ✨
czwartek, 26 grudnia 2019
niedziela, 15 grudnia 2019
2019 ♥
I znowu tutaj jesteśmy! Kto by pomyślał, że do końca 2019 roku pozostało 16 dni! Ja jestem w szoku, nawet nie wiem, gdzie ten rok przeleciał. Pozostało 9 dni do Świąt, 16 do Sylwestra... Wow.
2019 był rokiem, który zapamiętam na długo. Wiele w moim życiu uległo zmianie, wiele przeżyłam, wiele wywalczyłam, jestem inną osobą, niż Klaudia sprzed roku i jestem z tego cholernie dumna!
Podjęłam wiele ważnych decyzji związanych z moim rozwojem - zarówno emocjonalnym, jak i fizycznym. Rozpoczęłam swoją pierwszą pracę, wygrałam wiele walk z samą sobą, podjęłam decyzję o porzuceniu rzeczy, które mi nie służyły, łącznie ze studiami, dietą, ludźmi - jestem o wiele lżejsza - nie tylko w kilogramach, ale i w zbędnym bagażu emocjonalnym.
Zmieniłam swoją dietę - po rocznej diecie wegetariańskiej, przeszłam na dietę wegańską - i, jak na ten moment, jest to jedna z lepszych decyzji w moim życiu. Życie jest być może ciut cięższe, ale trzeba w życiu podejmować wyzwania - a ja to właśnie robię.
Zmieniłam swoje nastawienie do życia - nie gonię już za niczym. Wiem, że to, co ma być w moim życiu, przy pomocy manifestacji i modlitwy znajdzie swoją drogę do mnie. Wiem też, że czas jest wymysłem człowieka i tak naprawdę nie znaczy zupełnie nic - robię wszystko w swoim tempie, bez pośpiechu, powoli, do przodu!
Zmieniłam swoje nastawienie do życia - wierze w to, w co wierzę, nie pozwalam sobie dmuchać w kaszę i bronię swoich przekonań gdzie tylko się da. Nie przepraszam za coś, za co wcale nie czuje się winna, nie udaję pod innych ludzi - jestem w 100% sobą i za to siebie w końcu pokochałam. I doskonale wiem, że jest to rzecz, którą całe życie trzeba kształcić, doszkalać, bo cały czas się zmienia - i jestem gotowa podjąć to wyzwanie!
Moje życie zmieniło się w tym roku nie do poznania. I jestem cholernie wdzięczna za każdą rzecz, która się wydarzyła - każda z nich mnie czegoś nauczyła i przyprowadziła tu, gdzie jestem teraz - i nie zmieniłabym tego za żadne skarby świata.
Jestem szczęśliwa. W końcu mogę to powiedzieć i nie oszukiwać nikogo dookoła. W końcu jestem w 100% szczęśliwa, w 100% sobą. Dziękuję Wam za ten rok. Do usłyszenia! ♥
klaudia ♥
sobota, 23 listopada 2019
#ChangeYourLifeChallenge - tydzień 1 ♥
No i tydzień zleciał jak z bicza strzelił! Nawet nie zdążyłam się porządnie przejąć, a tutaj już zleciało!
Pierwszy tydzień powinien być najcięższym tygodniem, ale (stety-niestety) wcale taki nie był!
Prawda jest taka, że nie miałam nawet czasu, żeby się zbytnio nim przejąć - miałam sporo obowiązków dookoła, a też nie za bardzo przykładałam wagę do planu, który sobie ustaliłam. Prawda jest taka, że poćwiczyłam tylko raz - potem rozpoczęłam okres, a tym samym tłumaczenie sobie, że za bardzo mnie boli, żeby ćwiczyć i poćwiczę jutro - i minęło półtorej tygodnia, a aż 7 treningów przepadło, YIKES! Teraz, gdy to podliczyłam, to aż mi wstyd! No nic, od poniedziałku wracamy do walki!
Pierwszy tydzień tak naprawdę minął jedynie pod znakiem wegańskiej diety - i połączenia tego z okresem. Prawda jest też taka, że wcale jakoś ciężko nie było. Ogromnym, naprawdę ogromnym wsparciem, okazała się, jak zwykle, moja mama - kiedy tylko wspomniałam o tym, że przechodzę na dietę wegańską, rozpoczęła swoje własne poszukiwania - od suplementacji, po wszelkie informacje na temat wegańskich alternatyw - naprawdę, mam cud, a nie mamę. W ten sposób już w pierwszy tydzień miałam wegański pasztet - jeden z soczewicy (polecam, 10/10), drugi z fasoli, paprykarz z kaszy (których nie zdążyłam jeszcze spróbować) i wegański majonez z pestek słonecznika (polecam, 10/10), ale też wstęp do suplementacji. Nawet nie tylko to, ale sama zaczęła sprawdzać etykiety, czy aby na pewno coś jest wegańskie, przeglądanie Biedronkowych gazetek za alternatywkami, po prostu cud, naprawdę. Jak ktoś mi ją spróbuje obrazić, to nie będę wstrzymywać języka - Mamuś, wiem, że czasem czytasz moje wypociny, więc dziękuję Ci pięknie za Twoje wsparcie od samego początku! I w sumie nie tylko wyzwania, ale od początku życia! Jesteś najwspanialsza ♥
Tutaj też w sumie chciałabym podziękować Knorr za wyprodukowanie zupki chińskiej pomidorowej, która jest przypadkiem wegańska - po pracy ratowała mi życie.
Prawda jest taka, że nie było jakoś specjalnie ciężko - w dzień rozpoczęcia wyzwania z mamą zrobiłyśmy zakupy, w pełni wegańskie, które nadal są w większości w szafkach, a też w większości sytuacji jadłam wegańsko - większość potraw, które spożywałam na co dzień, po odjęciu jakichś serków czy jogurtów - był wegańskie. Sałatki, makarony, ryże, naprawdę w większości już wegańskie - po prostu bez sera czy majonezu, i lecimy! Nawet przez przypadek wyprodukowałam naprawdę zajebistą potrawę, która zasmakowała nie tylko mi, ale też mojej mamie i nawet babci! Wegański stir fry z makaronem spaghetti, warzywami na patelnię, sosem sojowym i płynnym słodzikiem - polecam serdecznie, naprawdę zajebiste! Problemem zasadniczo stało się jedynie śniadanie - robiłam sobie smoothie, kiedy miałam na popołudnie, ale gdybym chciała uruchomić blender o 5.30 rano, musiałabym się liczyć z szukaniem nowego miejsca zamieszkania - każdy słodko śpi, a Klaudia robi sobie smoothie z banana, jarmużu, mleka sojowego i innych dodatków - to nie przeszło - więc gdy miałam na rano, jadłam jakiś owoc i wafle ryżowe - nie najgorsze śniadanie. Często jadałam owsiankę, ale to typowo w zimie - kiedy jest zimno i chcesz poczuć ciepło w sobie, jakkolwiek to brzmi. Ale radziłam sobie i dalej radzę. Moja mama, jak to moja mama, jak zwykle przychodziła z pomocą - tutaj przyrządziła wegańską zupę, kupiła wegański przysmak w postaci chlebka czy batonów od Ewy Chodakowskiej (7/10, nie najgorsze), naprawdę była i nadal jest ogromną pomocą - ale, jak to mama, martwi się ciut za dużo i stresuje mnie na zapas. Jak każda mama, co nie zmienia faktu, że jest ogromną pomocą. ♥
Pierwszy tydzień minął naprawdę dobrze, a co najlepsze zauważyłam poprawę nie tylko w samopoczuciu fizycznym, ale też psychicznym - w poście o tutaj piszę o tym, że po 3 latach w końcu odstawiłam leki psychotropowe - co tylko polepszyło moje samopoczucie psychiczne.
Ogólnie? Jest świetnie! ♥
Zasadniczo największym wyzwaniem było wyjście do ludzi z informacją, że nie jestem już wegetarianką, a weganką - ale tutaj też nie było krytyki, a jedynie pytania z ciekawości - co jesz, czego nie jesz, co Ci zrobić - więc zasadniczo Wam też dziękuję, bo wiem, że niektórzy to czytają ♥
Niestety, doszłam do wniosku, że najcięższe będzie wychodzenie do restauracji, gdziekolwiek poza dom - opcje są tak limitowane, że to aż boli. McDonald pozostawia jedynie sałatkę, napoje zimne i ciepłe, jeśli wybierze się mleko sojowe i zaufa, że faktycznie go użyją, i frytki - których nie jesteś pewien, czy nie smażyli czasem w tym samym oleju, co nuggetsy. PizzaHut pozostawia frytki z pieca i bar sałatkowy no i napoje ciepłe i zimne. W pozostałych nie byłam, więc nie chcę się wypowiadać. Aczkolwiek wiem, że moje lokalne restauracje powitają mnie chłodnymi frytkami lub sałatkami, z których będę musiała ująć mięso i zapłacę tą samą cenę. Cóż, takie życie wybrałam! Nie obraziłabym się oczywiście na więcej wegańskich opcji, także, POLSKO, CZEKAM! 😝
A może Wy wiecie coś na temat wegańskich restauracji dookoła? Albo tzw. chain restaurants typu McDonald, KFC itd., które mają wege opcje? Jeśli tak, dzielcie się w komentarzach! Dzięki za czytanie i pozostawianie komentarzy! ♥
klaudia x
insta: @tbkrnk / @heyklaudix (dla ludzi bliskich)
twitter: @tbkrnk
snapchat: @ksiezniczkac
mail: tabakiernikk@gmail.com (zapraszam do mailowania, gdyby ktoś miał jakieś opinie, problemy, śmiało, chętnie pomogę!)
facebook: a-typowa ♥
Pierwszy tydzień powinien być najcięższym tygodniem, ale (stety-niestety) wcale taki nie był!
Prawda jest taka, że nie miałam nawet czasu, żeby się zbytnio nim przejąć - miałam sporo obowiązków dookoła, a też nie za bardzo przykładałam wagę do planu, który sobie ustaliłam. Prawda jest taka, że poćwiczyłam tylko raz - potem rozpoczęłam okres, a tym samym tłumaczenie sobie, że za bardzo mnie boli, żeby ćwiczyć i poćwiczę jutro - i minęło półtorej tygodnia, a aż 7 treningów przepadło, YIKES! Teraz, gdy to podliczyłam, to aż mi wstyd! No nic, od poniedziałku wracamy do walki!
Pierwszy tydzień tak naprawdę minął jedynie pod znakiem wegańskiej diety - i połączenia tego z okresem. Prawda jest też taka, że wcale jakoś ciężko nie było. Ogromnym, naprawdę ogromnym wsparciem, okazała się, jak zwykle, moja mama - kiedy tylko wspomniałam o tym, że przechodzę na dietę wegańską, rozpoczęła swoje własne poszukiwania - od suplementacji, po wszelkie informacje na temat wegańskich alternatyw - naprawdę, mam cud, a nie mamę. W ten sposób już w pierwszy tydzień miałam wegański pasztet - jeden z soczewicy (polecam, 10/10), drugi z fasoli, paprykarz z kaszy (których nie zdążyłam jeszcze spróbować) i wegański majonez z pestek słonecznika (polecam, 10/10), ale też wstęp do suplementacji. Nawet nie tylko to, ale sama zaczęła sprawdzać etykiety, czy aby na pewno coś jest wegańskie, przeglądanie Biedronkowych gazetek za alternatywkami, po prostu cud, naprawdę. Jak ktoś mi ją spróbuje obrazić, to nie będę wstrzymywać języka - Mamuś, wiem, że czasem czytasz moje wypociny, więc dziękuję Ci pięknie za Twoje wsparcie od samego początku! I w sumie nie tylko wyzwania, ale od początku życia! Jesteś najwspanialsza ♥
Tutaj też w sumie chciałabym podziękować Knorr za wyprodukowanie zupki chińskiej pomidorowej, która jest przypadkiem wegańska - po pracy ratowała mi życie.
Prawda jest taka, że nie było jakoś specjalnie ciężko - w dzień rozpoczęcia wyzwania z mamą zrobiłyśmy zakupy, w pełni wegańskie, które nadal są w większości w szafkach, a też w większości sytuacji jadłam wegańsko - większość potraw, które spożywałam na co dzień, po odjęciu jakichś serków czy jogurtów - był wegańskie. Sałatki, makarony, ryże, naprawdę w większości już wegańskie - po prostu bez sera czy majonezu, i lecimy! Nawet przez przypadek wyprodukowałam naprawdę zajebistą potrawę, która zasmakowała nie tylko mi, ale też mojej mamie i nawet babci! Wegański stir fry z makaronem spaghetti, warzywami na patelnię, sosem sojowym i płynnym słodzikiem - polecam serdecznie, naprawdę zajebiste! Problemem zasadniczo stało się jedynie śniadanie - robiłam sobie smoothie, kiedy miałam na popołudnie, ale gdybym chciała uruchomić blender o 5.30 rano, musiałabym się liczyć z szukaniem nowego miejsca zamieszkania - każdy słodko śpi, a Klaudia robi sobie smoothie z banana, jarmużu, mleka sojowego i innych dodatków - to nie przeszło - więc gdy miałam na rano, jadłam jakiś owoc i wafle ryżowe - nie najgorsze śniadanie. Często jadałam owsiankę, ale to typowo w zimie - kiedy jest zimno i chcesz poczuć ciepło w sobie, jakkolwiek to brzmi. Ale radziłam sobie i dalej radzę. Moja mama, jak to moja mama, jak zwykle przychodziła z pomocą - tutaj przyrządziła wegańską zupę, kupiła wegański przysmak w postaci chlebka czy batonów od Ewy Chodakowskiej (7/10, nie najgorsze), naprawdę była i nadal jest ogromną pomocą - ale, jak to mama, martwi się ciut za dużo i stresuje mnie na zapas. Jak każda mama, co nie zmienia faktu, że jest ogromną pomocą. ♥
Pierwszy tydzień minął naprawdę dobrze, a co najlepsze zauważyłam poprawę nie tylko w samopoczuciu fizycznym, ale też psychicznym - w poście o tutaj piszę o tym, że po 3 latach w końcu odstawiłam leki psychotropowe - co tylko polepszyło moje samopoczucie psychiczne.
Ogólnie? Jest świetnie! ♥
Zasadniczo największym wyzwaniem było wyjście do ludzi z informacją, że nie jestem już wegetarianką, a weganką - ale tutaj też nie było krytyki, a jedynie pytania z ciekawości - co jesz, czego nie jesz, co Ci zrobić - więc zasadniczo Wam też dziękuję, bo wiem, że niektórzy to czytają ♥
Niestety, doszłam do wniosku, że najcięższe będzie wychodzenie do restauracji, gdziekolwiek poza dom - opcje są tak limitowane, że to aż boli. McDonald pozostawia jedynie sałatkę, napoje zimne i ciepłe, jeśli wybierze się mleko sojowe i zaufa, że faktycznie go użyją, i frytki - których nie jesteś pewien, czy nie smażyli czasem w tym samym oleju, co nuggetsy. PizzaHut pozostawia frytki z pieca i bar sałatkowy no i napoje ciepłe i zimne. W pozostałych nie byłam, więc nie chcę się wypowiadać. Aczkolwiek wiem, że moje lokalne restauracje powitają mnie chłodnymi frytkami lub sałatkami, z których będę musiała ująć mięso i zapłacę tą samą cenę. Cóż, takie życie wybrałam! Nie obraziłabym się oczywiście na więcej wegańskich opcji, także, POLSKO, CZEKAM! 😝
A może Wy wiecie coś na temat wegańskich restauracji dookoła? Albo tzw. chain restaurants typu McDonald, KFC itd., które mają wege opcje? Jeśli tak, dzielcie się w komentarzach! Dzięki za czytanie i pozostawianie komentarzy! ♥
klaudia x
insta: @tbkrnk / @heyklaudix (dla ludzi bliskich)
twitter: @tbkrnk
snapchat: @ksiezniczkac
mail: tabakiernikk@gmail.com (zapraszam do mailowania, gdyby ktoś miał jakieś opinie, problemy, śmiało, chętnie pomogę!)
facebook: a-typowa ♥
♥ ♥ ♥
#ChangeYourLifeChallenge - przygotowania!
Wielkie przygotowania zaczęły się jeszcze przed tym, jak wyszedł pierwszy post na blogu, a zaczęły się od przygotowań psychicznych. Jako osoba z milionem myśli na minutę, od razu pomyślałam, że mi się nie uda. Dobrze czytacie, nawet PRZED rozpoczęciem projektu i wyzwania już się poddałam.
Ale pozwoliłam tym myślom odejść ode mnie naturalnie i powróciłam na tor wyścigowy!
Potem zaczęło się już POWAŻNE przygotowywanie!
Zaczęłam od ustalenia kiedy i jak będę ćwiczyć.
Kiedy okazało się dużo łatwiejsze od co - grafik mam w miarę perfekcyjnie rozplanowany, dzięki czemu ustaliłam, że nie uda mi się ćwiczyć w tych samych porach za każdym razem. Ustaliłam więc, że będę ćwiczyć albo rano, albo wieczorem. Wstępnie 6.30 rano i 18.30 pod wieczór.
Po ustaleniu kiedy, wzięłam się za co. Wiedziałam, że za swego czasu, gdy jeszcze regularnie ćwiczyłam, miałam ściągnięty filmik treningowy z sieci, który naprawdę mi odpowiadał - nie były to spokojne ćwiczenia, co to, to nie! Osobiście lubię się spocić - wypocić całe nerwy, zło, emocje, wszystko, żeby potem poczuć spokój na kilkanaście następnych godzin. Ten trening był typowym treningiem HIIT czyli idealny do wypocenia! Ale wiedziałam też, że będę potrzebowała innych treningów, do wymodelowania ciała - postanowiłam je jednak zostawić na później - na wtedy, kiedy będzie już widoczny spadek wagi. Poszukiwania takich treningów nie zajmują zbyt wiele, szczególnie w dobie YouTube'a czy Pinteresta.
Dieta. I tu rozpoczął się delikatny problem.
Chociaż tak naprawdę, to żaden się nie zaczął. Od miesięcy wyszukiwałam już przepisy wegańskie, więc wiedziałam co i jak. Ale problem pojawił się z tym, czy faktycznie będę dostarczać organizmowi wystarczająco wartości odżywczych. Swoją drogą, czy nie jest to zabawne? Jedząc mięso i produkty pochodzenia zwierzęcego, mamy w dupie, czy dostarczamy organizmowi wystarczająco białka, węglowodanów, witamin, itd, a prawda jest taka, że nie dostarczamy ich wszystkich - ale gdy tylko ktoś zmienia dietę, od razu zadajemy głupie pytania pt. skąd bierzesz białko? a nie musisz się suplementować? Prawda jest taka, że wszyscy musimy - pożywienie, które jemy jest naprawdę ubogie we wszelkie wartości odżywcze - dzięki zmianom klimatu i produkcji na ilość, a nie jakość. Witamy w 21. wieku!
Ale, wracając, po wyszukiwaniach, które nie zajęły nawet godziny, wiedziałam już większość rzeczy - wiedziałam co NA PEWNO muszę brać jako suplementy, czego muszę jeść sporo, a czego wcale nie tak dużo. I byłam GOTOWA. ♥
klaudia x
Ale pozwoliłam tym myślom odejść ode mnie naturalnie i powróciłam na tor wyścigowy!
Potem zaczęło się już POWAŻNE przygotowywanie!
Zaczęłam od ustalenia kiedy i jak będę ćwiczyć.
Kiedy okazało się dużo łatwiejsze od co - grafik mam w miarę perfekcyjnie rozplanowany, dzięki czemu ustaliłam, że nie uda mi się ćwiczyć w tych samych porach za każdym razem. Ustaliłam więc, że będę ćwiczyć albo rano, albo wieczorem. Wstępnie 6.30 rano i 18.30 pod wieczór.
Po ustaleniu kiedy, wzięłam się za co. Wiedziałam, że za swego czasu, gdy jeszcze regularnie ćwiczyłam, miałam ściągnięty filmik treningowy z sieci, który naprawdę mi odpowiadał - nie były to spokojne ćwiczenia, co to, to nie! Osobiście lubię się spocić - wypocić całe nerwy, zło, emocje, wszystko, żeby potem poczuć spokój na kilkanaście następnych godzin. Ten trening był typowym treningiem HIIT czyli idealny do wypocenia! Ale wiedziałam też, że będę potrzebowała innych treningów, do wymodelowania ciała - postanowiłam je jednak zostawić na później - na wtedy, kiedy będzie już widoczny spadek wagi. Poszukiwania takich treningów nie zajmują zbyt wiele, szczególnie w dobie YouTube'a czy Pinteresta.
Dieta. I tu rozpoczął się delikatny problem.
Chociaż tak naprawdę, to żaden się nie zaczął. Od miesięcy wyszukiwałam już przepisy wegańskie, więc wiedziałam co i jak. Ale problem pojawił się z tym, czy faktycznie będę dostarczać organizmowi wystarczająco wartości odżywczych. Swoją drogą, czy nie jest to zabawne? Jedząc mięso i produkty pochodzenia zwierzęcego, mamy w dupie, czy dostarczamy organizmowi wystarczająco białka, węglowodanów, witamin, itd, a prawda jest taka, że nie dostarczamy ich wszystkich - ale gdy tylko ktoś zmienia dietę, od razu zadajemy głupie pytania pt. skąd bierzesz białko? a nie musisz się suplementować? Prawda jest taka, że wszyscy musimy - pożywienie, które jemy jest naprawdę ubogie we wszelkie wartości odżywcze - dzięki zmianom klimatu i produkcji na ilość, a nie jakość. Witamy w 21. wieku!
Ale, wracając, po wyszukiwaniach, które nie zajęły nawet godziny, wiedziałam już większość rzeczy - wiedziałam co NA PEWNO muszę brać jako suplementy, czego muszę jeść sporo, a czego wcale nie tak dużo. I byłam GOTOWA. ♥
klaudia x
środa, 20 listopada 2019
21112019 // Wdzięczność.
Zmieniłam się. I może nie widzę tego z dnia na dzień, ale w porównaniu do osoby, która byłam rok temu, zdecydowanie się zmieniłam. I jestem z tego cholernie zadowolona.
Ci, którzy obserwują mnie na prywatnym Instagramie lub na Snapchacie (@ksiezniczkac) wiedzą, że pożegnałam się z antydepresantami. Po trzech latach walki z depresją i chorobą afektywną dwubiegunową, w końcu mogę powiedzieć, że już nie jestem od nich zależna. Dla Was to pewnie nic nie znaczy, ale dla mnie jest to ogromny kop motywacji i ogromna, ale to OGROMNA radość. Po latach walki z samą sobą, w końcu ją wygrałam - w końcu mogę powiedzieć, że nie muszę brać antydepresantów, by być sobą. I za to jestem bardziej niż cholernie wdzięczna.
Doskonale wiem, że nie oznacza to, że nie jestem chora. Chorą będę do końca życia, ale teraz jestem w jednym z najlepszych momentów w moim życiu, I szczerze powiedziawszy, jestem w stanie skakać po ścianach z tej radości.
Nigdy nie czułam się lepiej. Wiadomo, są jeszcze drobne problemy, ale problemy w życiu zawsze były, są i będą. Ale teraz wiem, że jestem w stanie sobie z nimi poradzić i że nie jest to koniec świata, a po prostu kolejne wyzwanie rzucone przez życie, z którym jestem w stanie sobie poradzić.
Patrząc na ostatnie trzy lata mojego życia dopiero zauważyłam jak wiele się zmieniło. Nie tylko moje nastawienie do życia, ale także świat dookoła mnie.
Zdałam sobie sprawę z tego, kto naprawdę jest moim przyjacielem, a kto go tylko udaje.
Zdałam sobie sprawę z tego, ile wartościowych osób mam w moim życiu, bez których nie zaszłabym tak daleko.
Zdałam sobie sprawę z tego, że wcale nie muszę mieć wszystkiego na świecie, wszelkich skarbów, żeby czuć, że mam wszystko.
Zdałam sobie sprawę, jakie życie jest kruche i jak ciężko jest pogodzić się ze stratą najbliższych ludzi.
Zdałam sobie sprawę, że wszystko, co dzieje się w moim życiu, dzieje się z jakiejś przyczyny i ma mnie czegoś nauczyć.
Zdałam sobie sprawę, jak ciężko jest pokochać samą siebie i że nie zawsze w tej kwestii będzie gładko, ale na pewno będzie warto.
Zdałam sobie sprawę z tego, ile naprawdę mam.
Mam najwspanialszą mamę na świecie. Osobę, w której mam bardziej przyjaciółkę, niż mamę. Osobę, której ufam bezgranicznie we wszystkich kwestiach mojego życia. Osobę, bez której mnie by już dawno nie było.
Mam najwspanialsze kuzynki na świecie. Osoby, które nie są naprawdę kuzynkami, ale bardziej siostrami. Osoby, z którymi może i nie miałam najlepszego kontaktu kilka lat temu, ale osoby bez których nie wyobrażam sobie teraz życia. Osoby, z którymi mogę się pośmiać, ale też porozmawiać o wszystkim i niczym.
Mam najwspanialszą przyjaciółkę na świecie. Osobę, która jest dla mnie jak rodzona siostra. Osobę, która może od czasu do czasu daje w kość, ale bez której moje życie nie byłoby tak wspaniałe, jakie jest. Osobę, dzięki której nawet najgorszy dzień zamienia się w najlepszy. Osobę, dzięki której moje horyzonty poszerzyły się ogromnie przez ostatnie trzy lata.
Mam najwspanialszą babcię na świecie. Osobę, z którą mogę porozmawiać na niektóre tematy i spojrzeć na życie z innej strony. Osobę, która, mimo że o tyle starsza ode mnie, potrafi pokazać najlepsze w najgorszym i zrozumieć moje postępowanie.
Mam najwspanialszych ludzi dookoła. Osoby, z którymi pracuję, osoby, z którymi dzieliłam wspólne ławki na studiach, osoby, z którymi nie mam kontaktu na co dzień, ale wspierają dużo bardziej, niż niejeden członek rodziny. Osoby, które wydawałoby się, że nie mają znaczenia w moim życiu, ale mają, i to ogromne. Osoby, z którymi najgorsze staje się najlepsze.
Mam najwspanialszego psa na świecie. Psa, który może daje w kość po 12-godzinnej nocnej zmianie, ale bez którego nie wyobrażam sobie życia. Psiura, srodka, księżniczkę, bez której moje życie nie byłoby takie samo. Psiurka bez którego nie wyobrażam już sobie życia.
Mam wiele. Naprawdę wiele. Mam wszystko, czego mogłabym sobie zapragnąć. A pozostałe rzeczy, których jeszcze nie mam, już manifestuje do mojego życia i wiem, że każdego dnia są bliżej mnie.
Jestem wdzięczna za każdą chwilę mojego życia. Bo wiem, że każda z nich doprowadziła mnie tutaj, gdzie jestem teraz. A nie chciałabym się znaleźć nigdzie indziej.
Ci, którzy obserwują mnie na prywatnym Instagramie lub na Snapchacie (@ksiezniczkac) wiedzą, że pożegnałam się z antydepresantami. Po trzech latach walki z depresją i chorobą afektywną dwubiegunową, w końcu mogę powiedzieć, że już nie jestem od nich zależna. Dla Was to pewnie nic nie znaczy, ale dla mnie jest to ogromny kop motywacji i ogromna, ale to OGROMNA radość. Po latach walki z samą sobą, w końcu ją wygrałam - w końcu mogę powiedzieć, że nie muszę brać antydepresantów, by być sobą. I za to jestem bardziej niż cholernie wdzięczna.
Doskonale wiem, że nie oznacza to, że nie jestem chora. Chorą będę do końca życia, ale teraz jestem w jednym z najlepszych momentów w moim życiu, I szczerze powiedziawszy, jestem w stanie skakać po ścianach z tej radości.
Nigdy nie czułam się lepiej. Wiadomo, są jeszcze drobne problemy, ale problemy w życiu zawsze były, są i będą. Ale teraz wiem, że jestem w stanie sobie z nimi poradzić i że nie jest to koniec świata, a po prostu kolejne wyzwanie rzucone przez życie, z którym jestem w stanie sobie poradzić.
Patrząc na ostatnie trzy lata mojego życia dopiero zauważyłam jak wiele się zmieniło. Nie tylko moje nastawienie do życia, ale także świat dookoła mnie.
Zdałam sobie sprawę z tego, kto naprawdę jest moim przyjacielem, a kto go tylko udaje.
Zdałam sobie sprawę z tego, ile wartościowych osób mam w moim życiu, bez których nie zaszłabym tak daleko.
Zdałam sobie sprawę z tego, że wcale nie muszę mieć wszystkiego na świecie, wszelkich skarbów, żeby czuć, że mam wszystko.
Zdałam sobie sprawę, jakie życie jest kruche i jak ciężko jest pogodzić się ze stratą najbliższych ludzi.
Zdałam sobie sprawę, że wszystko, co dzieje się w moim życiu, dzieje się z jakiejś przyczyny i ma mnie czegoś nauczyć.
Zdałam sobie sprawę, jak ciężko jest pokochać samą siebie i że nie zawsze w tej kwestii będzie gładko, ale na pewno będzie warto.
Zdałam sobie sprawę z tego, ile naprawdę mam.
Mam najwspanialszą mamę na świecie. Osobę, w której mam bardziej przyjaciółkę, niż mamę. Osobę, której ufam bezgranicznie we wszystkich kwestiach mojego życia. Osobę, bez której mnie by już dawno nie było.
Mam najwspanialsze kuzynki na świecie. Osoby, które nie są naprawdę kuzynkami, ale bardziej siostrami. Osoby, z którymi może i nie miałam najlepszego kontaktu kilka lat temu, ale osoby bez których nie wyobrażam sobie teraz życia. Osoby, z którymi mogę się pośmiać, ale też porozmawiać o wszystkim i niczym.
Mam najwspanialszą przyjaciółkę na świecie. Osobę, która jest dla mnie jak rodzona siostra. Osobę, która może od czasu do czasu daje w kość, ale bez której moje życie nie byłoby tak wspaniałe, jakie jest. Osobę, dzięki której nawet najgorszy dzień zamienia się w najlepszy. Osobę, dzięki której moje horyzonty poszerzyły się ogromnie przez ostatnie trzy lata.
Mam najwspanialszą babcię na świecie. Osobę, z którą mogę porozmawiać na niektóre tematy i spojrzeć na życie z innej strony. Osobę, która, mimo że o tyle starsza ode mnie, potrafi pokazać najlepsze w najgorszym i zrozumieć moje postępowanie.
Mam najwspanialszych ludzi dookoła. Osoby, z którymi pracuję, osoby, z którymi dzieliłam wspólne ławki na studiach, osoby, z którymi nie mam kontaktu na co dzień, ale wspierają dużo bardziej, niż niejeden członek rodziny. Osoby, które wydawałoby się, że nie mają znaczenia w moim życiu, ale mają, i to ogromne. Osoby, z którymi najgorsze staje się najlepsze.
Mam najwspanialszego psa na świecie. Psa, który może daje w kość po 12-godzinnej nocnej zmianie, ale bez którego nie wyobrażam sobie życia. Psiura, srodka, księżniczkę, bez której moje życie nie byłoby takie samo. Psiurka bez którego nie wyobrażam już sobie życia.
Mam wiele. Naprawdę wiele. Mam wszystko, czego mogłabym sobie zapragnąć. A pozostałe rzeczy, których jeszcze nie mam, już manifestuje do mojego życia i wiem, że każdego dnia są bliżej mnie.
Jestem wdzięczna za każdą chwilę mojego życia. Bo wiem, że każda z nich doprowadziła mnie tutaj, gdzie jestem teraz. A nie chciałabym się znaleźć nigdzie indziej.
♥♥♥
piątek, 8 listopada 2019
08112019 // #ChangeYourLifeChallenge
Cześć! Miło mi Was ponownie gościć na moim blogu, mam nadzieję, że będziemy się częściej spotykać ;)
Moje życie non-stop się zmienia - co chwilę znajduje nowe projekty, które chętnie wplatam w swój grafik, a jako że sama jestem dosyć kreatywną osobą, to i w mojej głowie pojawia się mnóstwo potencjalnych projektów i pomysłów, które chętnie realizuje, I, szczerze powiedziawszy, jeszcze miesiąc temu byłabym wykończona samą pracą, tak teraz jeszcze rozpoczynam studia zaoczne na Humanitasie, a w głowie nadal milion pomysłów! I jednym z nich chciałabym się z Wami podzielić.
Już pisałam o tym, że moje ciało jest może moim przyjacielem, ale też go nienawidzę całym sercem. Zerknęłam w kalendarz, zresztą jak co chwila, i zdałam sobie sprawę, że za trochę ponad pół roku będę miała 22 lata! Nie, to nie jest chwila na użalanie się nad sobą z prostego powodu: czas jest wymysłem człowieka i w mojej głowie zupełnie nic nie znaczy - jedynie zależy mi na czasie, kiedy spieszę się na autobus, czy mam coś ustalone na konkretną godzinę, w innym wypadku on dla mnie nie istnieje. Czas liczę w piosenkach, dosłownie, i całkiem spoko mi się z tym żyje.
Ale, powracając, stwierdziłam, że chyba najwyższa pora coś zmienić ze swoim życiem. Już wystarczająco narzekam na jakość swojego życia, więc najwyższa pora wziąć się w garść i faktycznie coś zmienić. I tak, jak mówię, tak też zrobię. A taki mam plan!
Od dnia 12 listopada, czyli równo 6 miesięcy przed moimi urodzinami, zmieniam swoje życie.
Najlepsze jest to, że nawet nie zależy mi tak bardzo na powierzchownej zmianie, ale też tej wewnętrznej, i to na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze nie zależy mi tylko na swoim wyglądzie, ale też i wnętrznościach - ostatnio mój system odpornościowy, ale i pokarmowy wydaje się kuleć, więc chętnie zmienię ich działanie. A po drugie, nie tylko chcę naprawić swoje ciało, ale też umysł - bo ostatnio leży też ta płaszczyzna.
Od 12 listopada, zmieni się u mnie sporo. Od roku nie jadłam mięsa, byłam wegetarianką, Dalej jestem, oczywiście, ale chcę pójść o krok dalej i spróbować diety wegańskiej - nie tylko odstawienie mięsa, ale też serów, mlek, jajek, wszelkich produktów pochodzenia odzwierzęcego, chcę po prostu zobaczyć, jak to jest, ale też jeść więcej warzyw, owoców, tzw. whole foods, czyli produktów, które były jak najmniej przetwarzane, nie zawierają dodatków, ani innych sztucznych dziadostw. Do tego będę się starała odstawić słodycze, bo zauważyłam, że nie tylko powodują u mnie problemy z trawieniem, zębami, ale także ze skórą.
Od 12 listopada powracam też do ćwiczeń, które zaniedbałam od... sporego czasu. Mając grafik na cały miesiąc, jest dużo łatwiej cokolwiek układać, dlatego też już przygotowałam kartkę z grafikiem, kalendarz, i pozaznaczałam co, i jak. Szybkie obliczenia i od 12 do 30 listopada będę miała 12 treningów. I tak faktem jest, że kilka kilo zrzuciłam od niechcenia, dzięki rozpoczęciu pracy - nie możesz sobie już bezkarnie siedzieć i leżeć, jeśli pracujesz, tak więc ruch zdecydowanie tutaj pomógł - a czasem nawet zapierdzielanie, bo sezon kończył się dopiero w październiku.
I od 12 listopada kończy się moje zaniedbanie w kwestiach duchowych - powracam do medytacji, manifestacji, codziennej modlitwy. O swojej wierze opowiem w innym poście, bo delikatnie, albo może i BARDZO odchodzi od wiary typowego Polaka, ale o tym porozmawiamy w innym poście.
A dlaczego to wszystko pisze? Bo sama wiem, jak ciężko samemu się zmotywować. Bo sama wiem, jak ciężko jest samemu sobie dać kopa w dupę, żeby cokolwiek się zachciało. Może to jest właśnie ten znak, na którego czekacie? Może właśnie to jest Wam potrzebne, żeby zawalczyć o swoje życie?
A może po prostu chcecie razem ze mną dołączyć do tej zmiany życia?
W grupie raźniej, więc zapraszam Was wszystkich!
W związku z tą zmianą, postaram się publikować cotygodniowe lub codwutygodniowe posty, które będą podsumowaniem ostatnich dni pod tagiem #ChangeYourLifeChallenge tutaj na blogu, ale też na Instagramie.
Jeżeli dołączacie, to dajcie znać w komentarzu, wiadomości prywatnej, lub mailu, chętnie z Wami popiszę ♥
Do zobaczenia za niedługo!
klaudia xx
instagram: @tbkrnk
twitter: @tbkrnk
snapchat: @ksiezniczkac
mail: tabakiernikk@gmail.com
♥♥♥
Moje życie non-stop się zmienia - co chwilę znajduje nowe projekty, które chętnie wplatam w swój grafik, a jako że sama jestem dosyć kreatywną osobą, to i w mojej głowie pojawia się mnóstwo potencjalnych projektów i pomysłów, które chętnie realizuje, I, szczerze powiedziawszy, jeszcze miesiąc temu byłabym wykończona samą pracą, tak teraz jeszcze rozpoczynam studia zaoczne na Humanitasie, a w głowie nadal milion pomysłów! I jednym z nich chciałabym się z Wami podzielić.
Już pisałam o tym, że moje ciało jest może moim przyjacielem, ale też go nienawidzę całym sercem. Zerknęłam w kalendarz, zresztą jak co chwila, i zdałam sobie sprawę, że za trochę ponad pół roku będę miała 22 lata! Nie, to nie jest chwila na użalanie się nad sobą z prostego powodu: czas jest wymysłem człowieka i w mojej głowie zupełnie nic nie znaczy - jedynie zależy mi na czasie, kiedy spieszę się na autobus, czy mam coś ustalone na konkretną godzinę, w innym wypadku on dla mnie nie istnieje. Czas liczę w piosenkach, dosłownie, i całkiem spoko mi się z tym żyje.
Ale, powracając, stwierdziłam, że chyba najwyższa pora coś zmienić ze swoim życiem. Już wystarczająco narzekam na jakość swojego życia, więc najwyższa pora wziąć się w garść i faktycznie coś zmienić. I tak, jak mówię, tak też zrobię. A taki mam plan!
Od dnia 12 listopada, czyli równo 6 miesięcy przed moimi urodzinami, zmieniam swoje życie.
Najlepsze jest to, że nawet nie zależy mi tak bardzo na powierzchownej zmianie, ale też tej wewnętrznej, i to na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze nie zależy mi tylko na swoim wyglądzie, ale też i wnętrznościach - ostatnio mój system odpornościowy, ale i pokarmowy wydaje się kuleć, więc chętnie zmienię ich działanie. A po drugie, nie tylko chcę naprawić swoje ciało, ale też umysł - bo ostatnio leży też ta płaszczyzna.
Od 12 listopada, zmieni się u mnie sporo. Od roku nie jadłam mięsa, byłam wegetarianką, Dalej jestem, oczywiście, ale chcę pójść o krok dalej i spróbować diety wegańskiej - nie tylko odstawienie mięsa, ale też serów, mlek, jajek, wszelkich produktów pochodzenia odzwierzęcego, chcę po prostu zobaczyć, jak to jest, ale też jeść więcej warzyw, owoców, tzw. whole foods, czyli produktów, które były jak najmniej przetwarzane, nie zawierają dodatków, ani innych sztucznych dziadostw. Do tego będę się starała odstawić słodycze, bo zauważyłam, że nie tylko powodują u mnie problemy z trawieniem, zębami, ale także ze skórą.
Od 12 listopada powracam też do ćwiczeń, które zaniedbałam od... sporego czasu. Mając grafik na cały miesiąc, jest dużo łatwiej cokolwiek układać, dlatego też już przygotowałam kartkę z grafikiem, kalendarz, i pozaznaczałam co, i jak. Szybkie obliczenia i od 12 do 30 listopada będę miała 12 treningów. I tak faktem jest, że kilka kilo zrzuciłam od niechcenia, dzięki rozpoczęciu pracy - nie możesz sobie już bezkarnie siedzieć i leżeć, jeśli pracujesz, tak więc ruch zdecydowanie tutaj pomógł - a czasem nawet zapierdzielanie, bo sezon kończył się dopiero w październiku.
I od 12 listopada kończy się moje zaniedbanie w kwestiach duchowych - powracam do medytacji, manifestacji, codziennej modlitwy. O swojej wierze opowiem w innym poście, bo delikatnie, albo może i BARDZO odchodzi od wiary typowego Polaka, ale o tym porozmawiamy w innym poście.
A dlaczego to wszystko pisze? Bo sama wiem, jak ciężko samemu się zmotywować. Bo sama wiem, jak ciężko jest samemu sobie dać kopa w dupę, żeby cokolwiek się zachciało. Może to jest właśnie ten znak, na którego czekacie? Może właśnie to jest Wam potrzebne, żeby zawalczyć o swoje życie?
A może po prostu chcecie razem ze mną dołączyć do tej zmiany życia?
W grupie raźniej, więc zapraszam Was wszystkich!
W związku z tą zmianą, postaram się publikować cotygodniowe lub codwutygodniowe posty, które będą podsumowaniem ostatnich dni pod tagiem #ChangeYourLifeChallenge tutaj na blogu, ale też na Instagramie.
Jeżeli dołączacie, to dajcie znać w komentarzu, wiadomości prywatnej, lub mailu, chętnie z Wami popiszę ♥
Do zobaczenia za niedługo!
klaudia xx
instagram: @tbkrnk
twitter: @tbkrnk
snapchat: @ksiezniczkac
mail: tabakiernikk@gmail.com
♥♥♥
piątek, 1 listopada 2019
01112019 // body image.
Kochani, witam Was w ten cudny, pierwszy dzień Listopada!
Ponownie, pojawiła się przerwa, ale jak pisałam wcześniej, nie wiem tak naprawdę, kiedy będę pisać i publikować, stąd nic nie obiecuje i radzę obserwować moje social media i stronę na Facebook'u, gdzie będę publikować linki i informować o pojawiających się postach.
Nie mogę Wam obiecywać postów co ileś, o konkretnej godzinie, ze względu na to, że mój aktualny tryb życia, który kocham całym sercem, na to nie pozwala. Grafik zmienił się nie do poznania, nie jest ani trochę podobny do tego, który miałam jeszcze w lipcu, stąd też i zmiany na blogu.
Jak w tytule, będzie trochę o body image. Oczywiście, jako że mieszkamy w Polsce, to pojęcie nie ma swojego polskiego odpowiednika, przynajmniej nie ma o ile mi wiadomo, co pokazuje samo w sobie w jakiej pozycji jesteśmy pod tym względem. Dla krótkiego wyjaśnienia, pojęcie body image odpowiada za to, jak widzimy swoje ciało, w najprostszych słowach to ujmując. Dla dalszego wyjaśnienia, jest to sposób, w jaki postrzegamy swoją fizyczność i piękno.
Żyjemy w świecie, gdzie, niestety, jest to jedna z najważniejszych rzeczy. Kiedy tylko widzimy jakiegokolwiek człowieka, oceniamy jego wygląd, a niektórzy na tym poprzestają. Oczywiście, ja to rozumiem, nie zamierzam nikogo oceniać, bo sama oceniam ludzi po wyglądzie - chociażby chłopaków, którzy mi się podobają - bo w czym innym mam się zakochać, nie znając człowieka, a tylko widząc jego ciało? Chodzi o fakt, że żyjemy w tak popapranym świecie, gdzie jest to ważniejsze od charakteru człowieka. Możesz być pustą lalunią, ale mieć cudne ciało, a wszyscy faceci będą za Tobą lecieć. Szczerze powiedziawszy, mam nadzieję, że wkrótce to się zmieni, ale zobaczymy co z tego wszystkiego wyjdzie.
Kto obserwuje mnie na Instagramie (@tbkrnk), wie że ostatnio pojawił się u mnie post odnośnie właśnie body image. Pojawił się on w niesławne/przeklęte w Polsce obchody Halloween, i zasadniczo wtedy chciałam go też wystawić. Opisałam w nim, w języku angielskim, bo lepiej mi się takie rzeczy pisze w tym języku, jak ja postrzegam swój body image. Szybciochem przetłumaczę, no bo przecież jednak byłam te 6 MIESIĘCY na filologii angielskiej!
dzisiaj mamy koszmarny dzień, więc wstawiam zdjęcie swojego CAŁEGO CIAŁA!
jeżeli nie zauważyliście, do tej pory NIGDY nie wstawiłam zdjęcia swojego całego ciała.
dlaczego? dlatego, że go nienawidzę. mam dziwny stosunek do mojego ciała/body image.
w większość dni, w ogóle mi ono nie przeszkadza, ale patrząc w lustro żywcem siebie nienawidzę.
przez długi czas... nieważne, do tej pory wierzę, że nie zasługuję na to, by być obdarzona jakimkolwiek uczuciem, a co dopiero miłością, właśnie przez to jak wygląda moje ciało. nie wierzę, że osoba jak ja zasługuje na to, by być kochaną. ze względu na to, że kończymy październik i wchodzimy w okres świąteczny, uwierzmy wszyscy, że przez te następne, a zarazem ostatnie, dwa miesiące 2019 roku, w jakiś sposób nauczę się tego, że moje ciało jest naprawdę dobre takie, jakie jest, i nauczę się kochać samą siebie. bądźcie czujni!
[pełno hasztagów]
Tak więc nie trzeba być geniuszem, żeby dostrzec, że nie jestem fanem swojego ciała. Po części spowodowane jest to tym, że od urodzenia miałam wbite do łba, że dziewczyna powinna być szczuplutka, mieć fajną dupę i duże cycki, bo tylko takie chcą mężczyźni, co kłóci się zarówno z moją feministyczną, jak i anty-seksistowską naturą, ale jest to też spowodowane tym, że takie normy narzuca nasze społeczeństwo. Na całe szczęście, powoli wkracza do Nas moda z zagranicy, body positivity, ale nadal w naszym społeczeństwie jest normalne wyśmiewanie się z ludzi odchodzących od normy, co dla mnie jest po prostu obrzydliwe. Nie jest ciężko spotkać komentarze pod postami nie tylko znanych osób, ale także "regularnych" ludzi, że ich ciało się zmieniło - nieważne czy w jedną, czy w drugą stronę - jest to wręcz znormalizowane, by wytykać błędy, niedoskonałości, dodatkowe kilogramy, po prostu komentowanie zmian w ludziach, co doprowadza mnie do szału. Ale o tym powiem dosłownie za chwilkę, bo troszkę zeskoczyłam z tematu - być może troszkę BARDZO.
Moje ciało powinno być moją świątynią - i tak zazwyczaj je traktuję. Przez to, że rozpoczęłam pracę w systemie 12h, ze zmianami dziennymi i nocnymi, zmiennym grafikiem, ciężko jest dbać o to, by posiłki jeść w tych samych godzinach, regularnie, zdrowe... Co więcej, moje nawyki zmieniły się o 180 stopni - jem dwa, max trzy posiłki dziennie. Jem śniadanie, chociaż nieraz nawet zdarza mi się nie jeść, piję spore ilości wody, kawy, napojów koloryzowanych gazowanych, czasem w pracy przekąszę zdrowy posiłek w postaci frytek, a czasem nie przekąszę nic, po powrocie złapię coś na szybko i lecę spać, bez względu na godzinę. Kalorie na pewno zmniejszyłam, zwiększyłam też na pewno ilość ruchu, i to widać - kilogramy lecą, ale po ciele tego nie widzę. I mimo, że kilogramy lecą, ciało niby się zmienia, to nie zmienia się mój stan umysłu. Dalej patrząc w lustro najchętniej bym je rozbiła, dalej nakładam makijaż, bo nie jestem w stanie znieść swojej "czystej" twarzy, dalej nie jestem naprawdę zadowolona z... siebie. Mimo, że zmieniłam tak wiele, w mojej głowie nie zmieniło się zupełnie nic. I to boli, naprawdę cholernie.
Najgorsze jest to, że tak naprawdę nie potrafię tego wyjaśnić, ani z nikim o tym nie gadałam, bo mam wrażenie, że nikt nie wziąłby tego na poważnie - nawet moja pani psycholog.
Patrzę na moje ciało i... odechciewa mi się żyć. Chore, prawda? Dla zdrowych psychicznie osób, zapewne tak, ale dla innych, którzy się borykają z problemami natury psychicznej, jest to zapewne normalne.
Patrzę na swoje ciało i rozumiem, dlaczego w wieku 21. lat nie miałam nigdy chłopaka.
Patrzę na swoje ciało i rozumiem, dlaczego wyśmiewali się ze mnie wszyscy moi "oprawcy".
Patrzę na swoje ciało i go nienawidzę.
Patrzę na swoje ciało i najchętniej odcięłabym wszystkie fałdki tłuszczu, które widzę.
Patrzę na swoje ciało i najchętniej włożyłabym na siebie worek, byle na niego nie patrzeć.
Patrzę na swoje ciało i już rozumiem, dlaczego dostaję ciarek, kiedy ktokolwiek w jakikolwiek sposób mnie dotknie.
Patrzę na swoje ciało i najchętniej włożyłabym na twarz maskę, byleby tylko jej nie widzieć.
Patrzę na swoje ciało i dociera do mnie, że nikt nigdy mnie nie zechce.
Patrzę na swoje ciało i dociera do mnie, że na mojej ręce, która jest owłosiona, jak przynajmniej 50% mojego ciała, nigdy nie pojawi się pierścionek zaręczynowy, a co dopiero ślubny.
Patrzę na swoje ciało i mój oddech odchodzi gdzieś w dal.
Patrzę na swoje ciało i po prostu płaczę. A płaczę z bezsilności.
I chociaż to samo ciało kocham, bo jednak jest moje, i pozwala mi robić wszystko, co kocham, to w tym samym czasie nienawidzę go całym sercem. I chociaż na co dzień mi to nie przeszkadza, to gdy zaczynam o tym myśleć, najchętniej odebrałabym sobie życie, bo... nie mogę znieść myśli, że ktokolwiek mógłby mnie pokochać taką, jaką jestem. Nawet nie, że nie mogę znieść myśli, tylko doskonale wiem, że nikt nie jest w stanie pokochać mnie taką, jaką jestem.
Zauważyłam nawet, że wyobrażając sobie jakiekolwiek sytuacje, pisząc jakiekolwiek historie, myślę o sobie jako o szczupłej Klaudii, a nie Klaudii, która istnieje. Mam wrażenie, że wyobrażam sobie swój charakter, ale nie swoje ciało - że wyobrażam sobie ciało mojej higher self - wyższego Ja, prawdziwą siebie, ponad ten świat, nie wiem, jak inaczej by to wyjaśnić. Osoba, która ma za mnie przeżyć życie nie istnieje w rzeczywistości, bo nie jestem nią ja, a moje wyższe Ja. Nie chcę się teraz zagłębiać w medytację, jogę, manifestację, bo nie na to teraz pora, i nie o tym ten post, ale tylko tak mogę wyjaśnić to, co jest w mojej głowie. Jak ma pokochać mnie ktoś, kogo wyobrażam sobie nie z sobą, ale z moim wyższym Ja? To pytanie pozostawię dla Was bez odpowiedzi, bo sama tej odpowiedzi nie znam i, szczerze mówiąc, boli mnie samo rozmyślanie nad tym.
A teraz mam dla Was drobną wskazówkę, dotyczącą nie tylko body image, ale i ogólnie życia. Ludzie w domu mają lustra. Wiem, szok, niedowierzanie, spodziewam się, że nie wszyscy to wiedzieli! ... A, wiedzieliście? To po co to wszystko? Myślicie, że ludzie nie widzą siebie w lustrze? Że nie dostrzegają zmian we własnym ciele? Że nie dostrzegają, że przytyli, że mają na twarzy niedoskonałości, że widać tu i ówdzie coś, czego teoretycznie być nie powinno? Widzą, uwierzcie. I widzą to inaczej, niż Wy. Odczuwają to bardziej, niż Wy. I czują każdy ten komentarz dłużej, niż Wy o nim myślicie. Nie atakuje tutaj Was, jako konkretnych osób, ale atakuje tutaj społeczeństwo, które przyzwyczajone jest do wytykania błędów palcami, lub konstruktywnego krytykowania tam, gdzie nie byli o to proszeni. Za często słyszałam od sąsiadek czy znajomych A CO TO SIĘ STAŁO NA TWARZY, kiedy miałam gorszy okres, a wypryski na twarzy pojawiały się każdego dnia. Za często słyszałam LEPIEJ WYGLĄDASZ W MAKIJAŻU, gdy wcale nie prosiłam o jakiekolwiek komentarze, a po prostu byłam zmęczona, chora, lub po prostu cholera nie chciałam nakładać tapety. Za często słyszałam LEPIEJ CI BYŁO/JEST W DŁUŻSZYCH/KRÓTSZYCH WŁOSACH, kiedy chciałam w sobie coś zmienić dla siebie, a nie innych. Za często, za dużo, za niepotrzebnie. Ludzie, którzy chcą usłyszeć jakieś komentarze najpierw PYTAJĄ o nie. Nie byłeś zapytany? To nie odpowiadaj. Proste? Proste. Zajmij się swoim życiem. Zajmij się swoim ciałem. A świat będzie lepszym miejscem dla osób takich, jak ja - dla osób, które nie lubią swojego ciała, lub walczą każdego dnia, by pokochać siebie takimi, jakimi są. Nie potrzebujemy Waszych przykrych komentarzy, Waszej pseudo-konstruktywnej krytyki, która tylko wbija Nam noże głębiej w plecy. Wiemy, jak jest. Nie potrzebujemy wiecznego przypomnienia. Potrzebujemy jedynie żyć, jak każdy inny bywalec tej ziemi - w spokoju i ciszy, żyć z dnia na dzień, walczyć i cieszyć się z najmniejszych zwycięstw.
I tego życzę też Wam - wielu zwycięstw, radości i wszystkiego, co najlepsze, na ten następny miesiąc.
Do następnego razu :)
klaudia ♥
ig: @tbkrnk
tt: @tbkrnk
mail: tabakiernikk@gmail.com
snapchat: @ksiezniczkac
facebook: a-typowa
Subskrybuj:
Posty (Atom)